Kura nie ptica, Polsza nie zagranica – mawiają Rosjanie. A Serbowie w to uwierzyli. Dziś po prostu włóczyliśmy się po ulicach miasta. Belgrad najlepiej smakuje, gdy bez celu spacerujemy i oddychamy atmosferą bałkańskiego miasta.
– Wy iz Rasiji?
– Niet. My iz Polszy.
– Zdrastwujtie! Dober dan! Putin charoszyj cziełowiek. My druzja.
– Ekhm… No, my iz Polszy.
– Ok. Ok. My druzja…
Serbia, to chyba jedyny kraj na świecie, gdzie Rosjanie budzą tak ciepłe uczucia, a Polaków, włącza się w tę pansłowiański krąg miłości, starając się nie zauważać, że z największym słowiańskim narodem mamy „kosę” w wielu sprawach, i że należymy do znienawidzonego NATO.
Rano byliśmy na bazarze, gdzie właściwie można kupić to samo co u nas, plus kwiaty. Najpopularniejsze są floksy i bratki. Trochę trudno nam to zrozumieć, bo to częste kwiaty na polskich rabatkach i kiedy patrzymy na świeżo ścięte bukieciki, to nie możemy się oprzeć wrażeniu, że właśnie przed chwilą ktoś je wyrwał z pobliskiego klombu.
Jest piękny, wiosenny dzień. Rano Magda biegała po dzielnicy, wdychając kuszące zapachy z dziesiątek piekarni.
„Pekara” to najpopularniejszy sklep w Serbii. Serbowie zjadają codziennie tony pieczywa. Aż dziw, że są tak szczupli. Może dlatego, że są prawie wszyscy bardzo wysocy. Z moimi 181 cm. czuję się jak Guliwer wśród olbrzymów.
Cały czas z Magdą dyskutujemy z czym nam się kojarzy Belgrad. Dzielnica, w której teraz mieszkamy, to najstarsza osada miejska. Gdyby wbić łopatę w ziemię, można byłoby się dokopać do celtyckiej osady Singudunum z trzeciego wieku przed naszą erą. Ale większość domów, to modernizm w stylu warszawskiego Dolnego Mokotowa. Czasem, z lekko orientalnym sznytem, który przywodzi na myśl Tbilisi.
Ale w przeciwieństwie do Gruzji, na przejściach dla pieszych kierowcy uprzejmie zatrzymują się i ZAWSZE nas przepuszczają. Kultura jazdy jak w Szwajcarii. Nie to nam się kojarzyło z Bałkanami. Za to jeśli chodzi o parkowanie, to jest już kompletna wolna amerykanka. Każdy skrawek chodnika nadaje się na parking. Nikt nie przejmuje się tym, że do ściany najbliższego budynku pozostawił ledwo 10 cm. Trudno przejść, a co dopiero przejechać wózkiem. Co chwilę więc musimy wyskakiwać na ulicę. A tu kierowcy uprzejmie zatrzymują się, przepuszczają nas. Po czym widzimy jak parkują na pobliskim chodniku dociskając zderzak do ściany.
Kolejna sprawa, która mnie doprowadza do szału, to psie kupy. Są wszędzie. Nie tylko na rachitycznych trawniczkach, ale i rozsmarowane na chodnikach. Dobrze choć, że place zabaw są czyste. Znów idziemy na ulubione huśtawki Chruczka na Placu Studenckim nieopodal Muzeum Etnograficznego. I znów zachwyca nas piękne, secesyjne ogrodzenie. Belgrad ma oczywiście sporo nowoczesnych naleciałości, dość okropnych pamiątek po czasach socjalizmu, ale tkanka miejska utkana jest głównie ze szlachetnego modernizmu i secesji. Choć czasem zaskakują kompletnie szalone, waryjackie – jak by napisał Witkacy – pomysły.
Około południa znów mamy problem ze znalezieniem miejsca na obiad. Krążymy nieopodal głównego deptaku, a Magda z uporem godnym lepszej sprawy odrzuca wszelkie knajpki, w których menu jest po angielsku. Próbuję jej udowodnić, że ceny są z grubsza wszędzie takie same. Ale nie na wiele to się zdaje.
W końcu znajdujemy lokal, w którym sałatki i zupy są nieco tańsze niż na głównej ulicy. Naprawdę szczęśliwa będzie jednak dopiero wieczorem, gdy tuż pod naszym hotelem odnajdziemy „prawdziwą serbską” garkuchnię. W piątkowy wieczór zajęte są prawie wszystkie stoliki. Jesteśmy jedynymi gośćmi, którzy nie palą papierosów. Niemal nie możemy uwierzyć, że jeszcze nie tak dawno w naszych rodzimych knajpkach też było siwo od dymu i nikomu to nie przeszkadzało. Ale jedzenie jest fantastyczne. Sałatka serbska z pomidorów, ogórków, papryki i miejscowego sera – za 8 zł. 10 czewapów – kiełbasek z grillowanego mielonego mięsa, podawanych z „żywą” cebulą – 16 zł. Do tego koniecznie świeży, ciepły jeszcze chlebek (40 groszy). No i picie w skandalicznie niskiej cenie za litr czarnomorskiego Vranaca.
To jednak dopiero wieczorem.
Cofnijmy się więc o parę godzin. Odkryliśmy, że Chruczek uwielbia cerkwie. Wbiega pędem do sklepiku, samodzielnie kupuje za 10 dinarów świeczkę, bezbłędnie lokalizuje wypełnione piaskiem korytko pod świętymi ikonami. Odpala swoją świeczkę od płonących już światełek i uważnie mocuje ją w odpowiednim miejscu – prowokując zachwyty rozmodlonych Serbek, które słysząc polską mowę natychmiast przechodzą na rosyjski – i zapewne, żeby nam zrobić przyjemność – wychwalają Rosjan pod niebiosa.
Na przeciwko katedry św. Mikołaja odwiedziliśmy pustawe, ale przepiękne Muzeum Cerkwi Prawosławnej. Fantastyczne eksponaty z XIII i XIV wieku. Ikony, ale też święte księgi, naczynia liturgiczne i szaty.
Miejscowymi „Krupówkami” – czyli deptakiem Kniazia Michała doszliśmy do przepięknego gmachu Muzeum Narodowego. Ale tu – rozczarowanie. Trwa remont. Zapraszają nas do odwiedzin za dwa miesiące.
Kto wie, może tu wrócimy. Ale póki co, skusiliśmy się na lody w belgradzkim odpowiedniku dawnego warszawskiego Hortexu. Czyżbyśmy zrobili się sentymentalni? Czas wracać do domu…