Jak zmusić czterolatka, żeby się ubrał, umył zęby, nie wbiegał na jezdnię, powiedział sąsiadce dzień dobry, posprzątał zabawki, zjadł śniadanie i zrobił tysiące innych rzeczy, z których składa się nasze życie, a mały łobuz nasze wychowanie ma w głębokim poważaniu?
a
Gdyby wychowanie mogło ograniczyć się do spokojnych rozmów i pochwał za osiągane postępy, to życie byłoby piękne. Ponoć są dzieci grzeczne, którym wystarczy coś wytłumaczyć, a potem tylko kilka razy spokojnie powtórzyć. Ale co zrobić z łapserdakiem, który jest krnąbrny i przekorny, czyli właśnie takim, jak nasz syn?
Zgadzamy się z Magdą co do tego, że dziecko musi mieć jakąś możliwość wyładowania swojej ekspresji. Dzieci przesadnie grzeczne budzą nasz niepokój. Pomijając skrajne przykłady – mamy wśród znajomych małych geniuszy, którzy nie dość, że są grzeczni i zdolni, to jeszcze pracowici i wrażliwi – zdajemy sobie sprawę, że normalne dziecko nie przepada za myciem głowy, czy chodzeniem wcześnie spać.
Oboje też przyjęliśmy, że naszego synka od urodzenia traktujemy po partnersku i negocjujemy, a nie wydajemy nakazy i zakazy. Co z tego, skoro trafił nam się egzemplarz wyjątkowo krnąbrny, chodzący własnymi ścieżkami.
Chruczka ratuje łobuzerski urok i szeroki uśmiech. W większości wypadków udaje mu się tym nas rozbroić. Najgorzej bywa, gdy działamy pod presją zegarka i nie mamy już żadnego marginesu czasowego na negocjacje. Wtedy pojawia się pokusa: szarpnąć, ustawić do pionu, sprać po tyłku…
Moi rodzice nie mieli takich wątpliwości. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bicie dzieci było zazwyczaj pierwszym, a nie ostatnim środkiem „dyscyplinującym” jaki dorosłym przychodził do głowy. Pasem, smyczą, albo trzepaczką. Po tyłku, po nogach, po plecach. Gdy dziecko było starsze i zaczynało „pyskować”, to waliło się je po tym „pysku”, żeby się nauczyło kto w domu rządzi.
Nie mogę słuchać mądrali, którzy jak mantrę powtarzają: „ojciec mnie bił i dzięki temu wyszedłem na ludzi”. Zaklinają rzeczywistość, albo niczym młodzi żołnierze dręczeni przez „stare wojsko”, cieszą się, że przetrwali i nareszcie mogą odegrać się na innych. Przerwanie tego łańcuszka przemocy akurat na ich pokoleniu, odbierają jako krzyczącą niesprawiedliwość. Jak to? To oni dostawali po pysku, a teraz nie mogą bić? To nie fair!
Moi rodzice są wykształceni, oboje po studiach, szanowani członkowie swoich społeczności. Dlatego wiem, że bicie dzieci, to nie przywilej marginesu, czy ciemnej, niewykształconej tłuszczy.
Wykorzystałem pierwszą szansę na wyrwanie się z domu. Wyjechałem jako piętnastolatek, jak najdalej od rodzinnego gniazda. Nigdy nie wróciłem. Stosunki między nami zawsze były raczej chłodne.
Nie spotkałem nikogo, kto uważałby bicie za rozwiązanie idealne. Czemu więc wciąż rodzice stosują przemoc wobec własnych – kochanych przecież – dzieci? Odpowiedź wydaje się banalna: bo to jest skuteczna metoda osiągnięcia zamierzonego skutku w krótkim czasie.
Zamiast tłumaczyć, przekonywać, wykłócać się, wystarczy dać po tyłku i dziecko momentalnie łapie, kto tu rządzi. Im częściej bijemy, tym łatwiej pozbyć się moralnego kaca. Dlatego ci, którzy przemoc stosują często, mają o wiele mniej wyrzutów sumienia, niż ci, którym zdarza się to od wielkiego dzwonu. Pewno nawet wierzą, że robią to dla dobra dziecka.
Nie. Bicie nigdy nie jest „dla dobra”.
Tak jak i wrzask, czyli agresja słowna. Tutaj bardzo wiele zależy od charakteru i temperamentu. Ja, raczej nie krzyczę. Im jestem bardziej wściekły, tym mówię ciszej. Za to jestem złośliwy, co może boleć bardziej niż krzyk. Magda się zapala w sekundę. Podnosi głos, potrafi ostro wrzasnąć. Wili tego bardzo nie lubi. Czasem się podporządkowuje, czasem ucieka, ale ostatnio kilka razy się w takim momencie rozpłakał.
Sytuacja zrobiła się patowa, bo w Magdzie natychmiast uruchomił się proces poczucia winy. Zamiast o sprzątaniu zabawek, trzeba było z dzieckiem pogadać o tym dlaczego dorośli tak się denerwują, i że mama nie dlatego krzyczy, że go nie kocha, tylko po prostu nie ma siły powtarzać po raz dziesiąty prośbę, którą czterolatek znów zignoruje.
Najbardziej męczącą, ale według mnie na dłuższą metę jedyną skuteczną metodą są żmudne negocjacje, prowadzone jednak z pozycji siły. Mówiąc elegancko: ukazanie dziecku możliwych korzyści, które spłyną na nie, gdy nas posłucha i ewentualnych strat, jeśli nie spełni naszych oczekiwań. A mówiąc wprost, chodzi o przekupstwo i szantaż.
To nic innego, jak uświadomienie dziecku mechanizmów, które będą działały przez jego całe życie. Rzadko kto chodzi codziennie do pracy na ósmą, bo tak lubi. Dostosowanie się do reguł, które ustanowił nam pracodawca daje nam comiesięczną wypłatę na konto. Jeśli zamiast na ósmą, przyjdziemy na dziesiątą, to musimy się gęsto tłumaczyć, co może być stresujące i nieprzyjemne.
Dla dorosłego nagrodą za zrobienie obiadu, jest możliwość zaspokojenia głodu. Wynosząc śmieci, pozbywamy się z domu nieczystości. To oczywiste, ale pierwszym krokiem do nauczenia się takiego myślenia, może być czekoladka, którą dostaniemy od mamy za posprzątanie klocków
Co jest najczęstszym powodem fiaska takiej metody wychowywania? Sabotaż. Czasem fundujemy go sobie sami. Jeśli daję czekoladkę dziecku jedynie za obietnicę posprzątania klocków, to nic dziwnego, że potem muszę sprzątnąć sam, bo mały kompletnie stracił motywację do działania.
Z „Ojca chrzestnego” wiemy, że groźba, żeby była skuteczna, musi być realna. Dlatego szantażując dziecko negocjując muszę być konsekwentny. Nie posprzątałeś? To nie ma bajki na iPadzie. Nie ma deseru przed obiadem. Najpierw lekcje, potem wyjdziesz na rower.
Magda się burzy, że stosując metodę „coś za coś” wychowamy człowieka, który niczego nie zrobi bezinteresownie. Mam nadzieję, że tak nie będzie. A zresztą czy ktokolwiek z nas robi cokolwiek nie otrzymując nic w zamian? Ejże! Zróbcie rachunek sumienia. Nie zawsze chodzi o pieniądze – to fakt. Ale nawet udzielając się charytatywnie, odczuwamy satysfakcję. Gdy komuś pomagamy, to sami czujemy się lepiej. To nic zdrożnego. Tak po prostu zbudowany jest świat: coś za coś.
Im wcześniej nasz syn to złapie, tym łatwiej będzie mu się żyło. Bo gdy dogadamy się w sprawie reguł, to nie będziemy musieli sięgać po przemoc, ani słowną, ani fizyczną. A to dla mnie bardzo ważne.
2 komentarze
Jestem mamą 4-latka. Jeden z trudniejszych dni był wtedy, gdy nasz syn nie chciał właśnie posprzątać zabawek z podłogi po całym dniu. Negocjowaliśmy.. owszem. Nie będzie dziś dobranocki, a on-nie chcę bajki! Nie będzie jutro wyjazdu na farmę z konikami, a on-nie chce jechać! Zupełnie jakby doskonale wiedział, co chce uzyskać i torpedował moje zamysły.
No to zmieniłam metodę, i zaczęłam opowiadać jak fajny jest porządek, gdy jest czysto, autka stoją na swoim miejscu itp. Jak bardzo lubię porządek, i wielką przyjemność by mi sprawiło, gdyby posprzątał. Potem, że on też lubi porządek, jestem tego pewna. tutaj młody kiwnął głową, ale poza tym.. nie ruszył się z miejsca.
O Ty uparty.
Zrobiło się mniej miło. Mówię kategorycznie: posprzątaj zabawki z podłogi. a on: sama sprzątaj! Uuuu to zaczynał być ten moment, kiedy miałam ochotę po prostu wlać dziecku, nie wstydzę się tej emocji, zaczynałam być bezradna.
Zwłaszcza, że synowi błąkał się uśmiech po twarzy, zupełnie jak by to było zabawne. Czas mijał.. a my wciąż w tym samym miejscu negocjacji.
I wtedy.. teatralnie wyjęłam z szafy wielki czarny wór na śmieci i powiedziałam: nie chcesz sprzątać, nie szanujesz zabawek, nie są Ci widocznie potrzebne, więc je wyrzucam. I zaczęłam naprawdę wkładać do wora wszystko co mi w rękę wpadło.
Szczerze? byłam naprawdę wkurzona i zdeterminowana, wyniosłabym do piwnicy.
I dopiero to ruszyło syna.. nagle ryknął i łzami się zalał i rzucił się na ziemię w rozpaczy… stanęłam nad nim i mówię.. sprzątasz albo wyrzucam!
Rzucił się sprzątać, oczywiście wyjąkał wśród smarków, by tata mu pomógł, i tata pomagał.
To nie była łatwa sytuacja. Bajki nie było też. Poszedł do łóżka, osobiście go odprowadziłam. spokojnie już wytłumaczyłam, że byłam na niego zła, i dlaczego byłam zła.
Jeszcze kilka razy były sytuacje, że szłam po worek, ale wydaje mi się, że zrozumiał lekcję.
Pozdrawiam 🙂
No, zupełnie jakbym widziała nasze przepychanki z Chruczkiem! 🙂 Ten pomysł z workiem na śmieci i daniem do wyboru: albo sprzątasz, albo ja posprzątam (ale tak ostatecznie) jest naprawdę bardzo dobry! Mam nadzieję, że przyjdzie taki moment, kiedy nasze czterolatki zaczną się po prostu cieszyć porządkiem. Ostatnio po takim wieczorze, kiedy przepychanki ze sprzątaniem zabawek w pokoju trwały ze 2 godziny, były płacze i szantaże, mały w końcu poszedł i z pomocą Taty posprzątał. A potem zawołał mnie i z dumą pokazał, jaki jego pokój jest „nice and clean”. No i wszyscy zadowoleni 🙂
Uściski dla Waszego małego łobuza 😉