Miłość do gór można przekazać w genach. To powszechna opinia, choć zupełnie nieprawdziwa. Przekona się o tym każdy rodzic, który z początkowym entuzjazmem zdecyduje się zabrać swoje dzieci w góry. Co zrobić, żeby taka wyprawa się naprawdę udała?
Od razu się przyznam, że gdy moi rodzice prowadzili swoje dzieci w góry, byłem ostatnią osobą, która uważałaby to za świetny pomysł. No dobrze, jako dziecko nie znosiłem górskich wycieczek. Kochałem książki, komputer, obijanie piłki o drzwi garażu, czy granie w kapsle. Wszystko, tylko nie cotygodniową mordęgę polegającą na mozolnym włażeniu na wszystkie dostępne tatrzańskie szczyty. Cotygodniową, bo mój tata, jako całkiem świeży zakopiańczyk, był zakochany w Tatrach i z entuzjazmem zaliczał kolejne szczyty. Mama mu towarzyszyła, choć nie wiem czy to było jej pasją. A mnie nie bardzo mieli z kim zostawić, więc musiałem iść z nimi. Polubiłem górskie wędrówki dopiero w liceum, gdy już mieszkałem w Warszawie i na Podhale wracałem na wakacje. Ambitne plany zrobienia uprawnień taternickich przegrały z wyjazdami szkoleniowo-zarobkowymi, a potem skończyłem 20 lat i zacząłem pracować na dwa etaty, w międzyczasie studiując na dwóch kierunkach.
Po górach chodziłem już tylko z doskoku, kilka razy do roku, i bywało, że częściej byłem w Alpach niż w Tatrach. Jako ojciec, w dodatku zakopiańczyk, sukcesów na tym polu nie odnosiłem.
Choć przecież chciałem.
Stosunkowo najłatwiej szło mi z najmłodszymi dziećmi. Może dlatego, że szybko zasypiały w nosidełku i nie protestowały. Ze starszymi (i cięższymi) przegrywałem z kretesem.
Ale to chyba tylko moja wina, brak determinacji i odpowiedniego podejścia. Bo nawet Wili, który bez entuzjazmu reagował na nasze (głównie Magdy) górskie projekty, w pewnym momencie potrafił nas zaskoczyć. Tak jak na Islandii, gdy jako czterolatek wspiął się samodzielnie na 60-metrowy klif przy wodospadzie Skogafoss. Zwykle jednak miał dość już na samą myśl o górskiej wycieczce.
I wtedy wpadliśmy na pomysł, by mu płacić za zdobycie góry.
No, może nie aż tak dosłownie i bezpośrednio. Po prostu kiedyś, podczas spacerku na szczyt Łysicy w Górach Świętokrzyskich, żeby zmotywować dziecko opowiedziałem mu legendę, według której dobre elfy zostawiają na samym szczycie monetę, którą może znaleźć tylko dziecko, które samodzielnie, na własnych nóżkach wejdzie na górę. Tuż przed szczytem wysuwałem się na prowadzenie i chowałem drobną monetę gdzieś pod kamieniem pod oznaczeniem szczytowym. Kiedy dołączał Wili, od razu się rozglądał i szukał pieniążka. Dziś ma już prawie 9 lat, ale na szczycie każdej góry szuka pozostawionej przez elfy monety. I zawsze znajduje 😉
Drugą zagrywką motywującą jest kolekcjonowanie szczytów i pieczątek w ramach challenge’u Korony Gór Polski. Wprawdzie ledwo zaczęliśmy „zbierać” szczyty, wybuchła pandemia i wyjazdy do Polski się urwały, ale mamy nadzieję, że do tego wrócimy.
A po co w ogóle brać dzieci w góry?
Bo to wymaga wysiłku. I wyrabia się przez to charakter. Bo nikt za nas nie wejdzie na szczyt, nikt nas nie wniesie, nie wjedziemy tam ani samochodem, ani (to już horror a la Droga do Morskiego Oka) – „fasiągiem”, czyli konnym wozem. To wymaga czasu, uwagi i potu. Czyli tego wszystkiego, czego zazwyczaj przezornie unikamy w codziennym życiu. A unikanie wysiłku, jeśli stanie się naszą życiową dewizą, bardzo szybko się zemści. Jeśli chcemy, żeby nasze dzieci w życiu odniosły sukces, musimy nauczyć je mozolnie wchodzić pod górkę. Dla ich własnego dobra.
Druga sprawa, to oczywiście kondycja. Jeśli tego „bakcyla” dziecko połknie, to będzie dbało o siebie, swoje mięśnie, które wyniosą je na szczyty. Góry uczą pokory wobec sił natury i odpowiedzialności. Pozwalają szerzej odetchnąć i zapomnieć, choć na moment, o codziennych zmartwieniach. Górski wiatr odświeża głowę, a zapach macierzanki na wysokich halach, to coś, za czym zawsze będziemy już tęsknić.
Miłość do gór nie jest łatwa. Wymaga poświęcenia. Ale jeśli my góry kochamy, to dajmy szansę swoim dzieciom, by doświadczyły tej samej radości, którą przynosi pokonywanie własnych słabości. W czasach, gdy wszystko jest w zasięgu ręki uzbrojonej w smartfon, to naprawdę coś znaczy.
1 comment
Dlaczego warto prowadzać dzieci w góry? Powodów kilka:
#1: Jak przychodzi mróz i Pan Maciek na poważny spacer w górki wokół Cygańskiego Lasu się wybiera, to zakłada miodowo-brązowy strój myśliwski. Nie masz lepszego dowartościowania, jak „Pan Miś! Pan Miś idzie!”
#2: Pan Miś robi w górach i górom zdjęcia. Nie selfie facebookowe, ale papierowe odbitki do postawienia na biurko. Gdzie te dzieci mogą się douczyć, jak robić zdjęcia, jak nie w górach? Pomijam Lightrooma i Photoshopa. Stary Miś potrafi się posługiwać kliszą, koreksem i powiększalnikiem. Stary Miś liczy się z niepowodzeniem, jak wtedy, gdy zachciało mu się sfotografować Księżyc Żniwiarzy. Wszyscy na dole widzieli, a Maciek Miś stał na szczycie we mgle i tylko zabłądzony jeleń mu w obiektyw fuknął.
#3: Wyzwanie. AD’83, wycieczka fakultatywna Orbisu do Velikovo Tyrnova (Taki bułgarski Kraków). Przyszło wybrać w autokarze starostę wycieczki. Padło na najstarszą. Panią wdowę po majorze kawalerii. NIE MA ZMIŁUJ, NIE MA PRZEBACZ! Zagnała nas 20-latków, jeden student, drugi budowniczy Huty Katowice, żeby jak owczarki podhalańskie od tyłu stada pilnować. Czemu o górach wspominam?
„Panie Maćku, w ile tę turecką fortecę potrafimy podejść?”
„To nie Kamieniec Podolski. Stoją bez maźnic. Z moimi brałbym w kwadrans. Z tym tałatajstwem liczmy 45 minut.”
„BIERZEMY!!!”