Jako niemowlak Wili lubił sobie wypić. Buteleczki z mleczkiem, czy soczkiem, wciągał jedną po drugiej. Gdy zaczął niebezpiecznie tyć, powiedzieliśmy „basta” – od tego momentu tylko woda i koniec. To była najlepsza decyzja, jaką podjęliśmy.
a
O Boże! Jak ja strasznie marzyłem o Coca Coli! Pierwszą puszkę kupiłem we Włoszech, za własne pieniądze zarobione na szmuglu kartonu papierosów, które sprzedałem na rzymskim bazarze Porta Portese. Miałem dwanaście lat.
Cola, Fanta i Sprite – święta trójca z czasów mojego późnego liceum to była podstawa egzystencji. Ale w sumie co niby miałem pić? Kawa mi nie smakowała, a herbata kojarzyła się z głębokim PRL-em – czasami, w których ojciec kupował jedyne dwie dostępne w sklepach czarne herbaty: Yunan i Madras, mieszał je ze sobą, dodawał kilka wiórków ze startej skórki z cytryny, czy „rzuconych” przed świętami pomarańczy (obierało się je ostrożnie, a skórki suszyły się na kaloryferze, żeby łatwiej je było zetrzeć na tarce). O piciu wody z kranu w ogóle mowy być nie mogło. Śmierdziała chlorem tak, że nawet gotowanie niewiele pomagało. No, była jeszcze woda mineralna. Na południu Polski „Kryniczanka”, a w Warszawie „Mazowszanka”. Świetnie się po nich bekało, bo były „mocno nasycone CO2”, jak można było przeczytać na etykiecie. Tyle dobrego można o nich powiedzieć.
Od lat walczę z tym uzależnieniem tyle rozpaczliwie co nieudolnie. Bo wytresowałem swój smak. Kocham słodkie i gazowane, a woda jest „dobra dla zwierząt”.
Wili miał chyba półtora roku, gdy zauważyłem, że zaczyna rączo gnać tą samą ścieżką co ja. Oczywiście nie dawaliśmy mu coli, ale potrafił wciągnąć karton słodkiego nektaru bananowego, czy dosładzany sok pomarańczowy. Nigdy nie był ułomkiem, ale patrząc na to, jak się zaokrągla, zacząłem mieć poważne wątpliwości, czy z „dobrego serca”, nie funduję dziecku otyłości.
Ale w końcu wpadliśmy na to, by dziecku podawać wodę, zamiast soczków i ulubionego mleczka. I to był strzał w dziesiątkę.
Najpierw rozcieńczaliśmy ulubione soczki wodą w proporcji 2/3 do 1/3. Potem pół na pół. Wreszcie do buteleczki z wodą dodawaliśmy odrobinę soku dla koloru i smaku. Wili, choć na początku kręcił nosem, przestawił się całkowicie.
Wili lubi wodę. Pije jej sporo i choć zna różne smaki, to butelka niegazowanej wody (albo zwykłej kranówki), to coś po co sięga najchętniej. Przy nim też zacząłem się powstrzymywać, bo nie chcę mu dawać złego przykładu. Wróciłem do picia herbaty. Tym razem bez cukru. Ale staram się pić po prostu wodę. Kranówka i w Warszawie i Liverpoolu jest dość smaczna, więc nie jest to z mojej strony żadne wyrzeczenie. A Wili wyciągnął się w górę i znikły te fałdki i wałeczki, które mnie niepokoiły jeszcze rok temu. Mam nadzieję, że skłonność do picia wody zostanie w nim zaszczepiona na stałe.
To, że nasz synek uwielbia pić wodę jest bardzo wygodne w czasie podróży. Kiedy idziemy w góry, wystarczy wartki strumień czy górskie źródełko, by zaspokoił pragnienie.
Bardzo bym nie chciał, żeby za parę lat przestawił się na Colę czy „energetyki”. Jak jego brytyjscy koledzy. Nie jest tu niczym dziwnym widok matki przelewającej półtorarocznemu dziecku do butelki ze smoczkiem puszkę coli. Na szczęście Wili nie ma takich potrzeb. Kiedy któregoś dnia w kiepsko zaopatrzonej pakistańskiej restauracji zamówiliśmy do obiadu Fantę, po jednym łyku odsunął ją z obrzydzeniem.
Na szczęście w Wielkiej Brytanii szkoła jest po naszej stronie i utrwala dobre nawyki. Bardzo dbają o to, by podczas zajęć dzieci piły wyłącznie wodę. A regulamin jasno stanowi, że tylko czystą wodę, bez żadnych soczków i dosładzaczy, mogą na teren szkoły przynosić w butelce z domu.