Decyzję podjęliśmy w dziesięć sekund. Kierunek Grecja! Kolebka europejskiej demokracji i kultury to kraj, który z pewnością chcemy pokazać naszemu dziecku. A przy okazji sami odbędziemy swoistą pielgrzymkę do korzeni naszej cywilizacji.
Magda była tu wiele lat temu, prowadząc grupę jako pilot wycieczek. Ja w Grecji nie byłem nigdy, choć przecież wybrałem ją kiedyś, jako swój kierunek specjalizacji podczas studiów na wydziale Archeologii Śródziemnomorskiej UW. Dlaczego w ogóle się nad tym zastanawialiśmy? Nie ma co ukrywać prawdy – mieliśmy być właśnie teraz w Iranie. Kupiliśmy bilety, wystąpiliśmy o wizy i… tuż przed wylotem dowiedzieliśmy się, że do Teheranu nie polecimy, bo w zeszłym roku byliśmy w Izraelu, a w naszych paszportach pozostały stempelki – widomy ślad tamtej podróży. Iran i Izrael nie mają ze sobą najlepszych stosunków. Dlatego dawna Persja odgrywa się na turystach odwiedzających ich największego wroga.
Trudno. Taka karma. Ponieważ mieliśmy mieć przesiadkę w Atenach, postanowiliśmy, że Grecja będzie naszym portem docelowym.
Ateny w czerwcu przywitały nas… deszczem. Drugiego dnia po przylocie zwiedzaliśmy miasto, na przemian przemykając ulicami i chroniąc się przed krążącymi wokół nas burzami w ulicznych kafejkach.
Burze, choć wściekle gwałtowne, na szczęście nie trwały dłużej niż pół godziny. Udało nam się zrealizować nasz program zwiedzania niemal w całości.
Zaczęliśmy od spektakularnej zmiany warty przed grobem Nieznanego Żołnierza. Przyszliśmy kilka minut przed dwunastą w południe. Turystki z całego świata ustawiały się w kolejkę, żeby zrobić sobie zdjęcia z wyprostowanymi jak struna wojakami.
Gdy jednak wybiło południe, tłum musiał się rozstąpić, odsunąć, no i się zaczęło… Chruczek patrzył zafascynowany, jak greccy wojacy strzelali obcasami i podnosili nogi aż do czoła. Piękny balet, oglądany z pierwszego rzędu.
Potem ruszyliśmy przez Plakę – najstarszą (no i jednak bardzo turystyczną) dzielnicę Aten. Miłe deptaki, mnóstwo sklepów i kawiarenek, ale jednak wrażenie sztuczności. Takie połączenie Krupówek i jerozolimskiego Starego Miasta.
Tu nas dopadł pierwszy deszcz, dosłownie pod katedrą.
Przeczekaliśmy oberwanie chmury (Chruczek, dość znudzony, wciągnął w kawiarni lody czekoladowe), a potem poszliśmy w stronę Akropolu. Mały nam zasnął w wózeczku, gdy staliśmy w kolejce do kasy. To nam trochę pomieszało szyki. Setki schodów nie pokonamy nosząc wózek ze śpiącym dzieckiem – to pewne. Spojrzeliśmy jeszcze na ceny biletów – 20 i 40 euro (za bilet obejmujący wszystkie budowle na wzgórzu – zwiedzanie rozrzuconych po dużej przestrzeni ruin to zabawa na cały dzień). I poszliśmy z wózkiem dalej wokół słynnego wzgórza. Po drodze przysłuchiwaliśmy się ulicznym muzykom grającym dla turystów greckie melodie. Wdrapaliśmy się na całkiem darmową ale zapierającą dech w piersiach atrakcję – skałę Areopagu i w nagrodę dostaliśmy wspaniały widok na serce Aten, tuż przed burzą.
Szybkim krokiem poszliśmy w stronę „nowego” rzymskiego forum. Nad nami kłębiły się grafitowe chmury, które musiały przyprawić o szybsze bicie serca tych, którzy właśnie wydali 40 euro i wdrapali się na słoneczny przed chwilą Akropol. Dla niech nie było ucieczki… My tuż przed nową falą deszczu, uciekając przed pierwszymi kroplami przez rzymskie Forum, zdążyliśmy się schronić. Ulewę przeczekaliśmy kontemplując dawny meczet (a dziś muzeum ceramiki) i resztki biblioteki rzymskiego cesarza Hadriana.
Potem ruszyliśmy do muzeum archeologicznego.
Bilety po 10 euro, czyli o połowę tańsze niż na Akropol, ale na pewno warte swojej ceny. Świetna kolekcja sztuki mykeńskiej – ze słynnym darem Heinricha Schliemanna – bezcennymi złotymi maskami z królewskich grobów w Mykenach. Ze złotą maską z grobu Agamemnona na czele. Oprócz tego setki rzeźb i niezliczone „skorupy”. Trochę mi tylko zabrakło porządnej galerii z moją ulubioną sztuką minojską, ale trudno.
Potem zakupy na głównym miejskim bazarze, gdzie kupiliśmy ser haloumi (2,50 EUR), paczkę świeżych pit (1 EUR za 8 sztuk), po 4 pomarańcze jeszcze z liśćmi i nektarynki (1 EUR za wszystkie), oliwki (2,5 EUR kilogram) i greckie wino (2 EUR/1,5 l.). Chruczek wypatrzył jeszcze „kujbaskę” i zjadł pęto na miejscu, za co od zachwyconego sprzedawcy dostał drugie w prezencie. I powrót na kolację do „domu”, czyli na taras naszego hotelu „Socrates” przy dworcu głównym. By the way – dworzec kolejowy zadziwia swoją skromnością. Chyba jednak transport kolejowy nie jest tak w Grecji popularny. Ale to sprawdzimy jutro. Rano ruszamy koleją na Peloponez!
1 comment
Emeryci, a szczególnie z Unii Europejskiej, nie płacą NIC!