Jedzenie w podróży nie może być gorszej jakości niż w domu. A dla swojego skarbu zawsze chcesz wszystkiego co najlepsze.
Dlatego nigdy, ale to nigdy nie faszerujesz go pustymi kaloriami z gumą arabską, napojami, których głównym składnikiem jest cukier i benzoesan sodu, czy batonikami z chemicznie utwardzanej masy kakaowej. A w domu gotujesz tylko kiełki pszenicy i chudą rybkę na parze.
Wierzę w to święcie.
Ale gdy ruszasz z dzieckiem w drogę, a maluch odżywia się już czymś innym niż tylko mlekiem (matki lub butelki-matki), to prędzej czy później zdasz sobie sprawę z tego, że bez zmrużenia oka kupujesz Twojemu dziecku najgorsze paskudztwa. W końcu to tylko jedzenie w podróży. Można na moment sobie odpuścić.
1. Happy Meal
Nie ma przebacz! Dzieciak, zamiast patrzeć na zielone tablice z odległościami, potrafi doprowadzić Cię do białej gorączki dopytując się regularnie, co minutę, niczym kukułka w jakimś zwariowanym zegarze: „Daleko jeszcze?”, „Mamo, a daleko jeszcze?”, „Mamoooo! A jak jeszcze dalekooo?”. Ale gdy na horyzoncie pojawi się billboard z charakterystycznie wygiętą żółtą literą M, to dzieci nagle odzyskują umiejętność czytania. Poza tym robią się potwornie głodne i żadna przygotowana w domu o czwartej trzydzieści kanapeczka z chlebka orkiszowego z grubym ziarnem i chudym twarożkiem ze szczypioreczkiem, nie jest w stanie tego ssącego i palącego głodu zaspokoić. Tylko chicken mcnuggets, ewentualnie cheeseburger.
A Ty najpierw oczywiście protestujesz. Tłumaczysz dziecku z surową miną, że przecież specjalnie te kanapeczki z chlebka orkiszowego… Że McDonald’s do same zło i konserwanty. Że obrzydła korporacja. Że to absolutne no, no… A potem razem z dzieckiem odliczasz kilometry do restauracji na M. I racjonalizujesz: „W sumie, to sałatki mają niezłe! I kawę też! A przed nami jeszcze taka długa droga…”. Jedzenie w podróży ma swoje prawa. Kiedy przy trasie, na horyzoncie, pojawia się wysoki słup zwieńczony wielkim, żółtym M – oczywiście po to, żeby był spokój na pokładzie – zatrzymujesz się, kupujesz dziecku Happy Meala. Sobie Big Maca w zestawie. I rozgrzeszasz się, że obiad trzeba przecież jakiś zjeść. A kanapeczki wciągniesz na kolację. Albo jutro…
2. Coca Cola
Oczywiście, że woda mineralna jest zdrowsza. Tylko, że Twoje dziecko jej nie lubi. Jesteście w drodze już czwarty dzień i w oddali widać już powietrze drgające od upału nad kastylijską mesetą. Mentorskim tonem napominasz latorośl, by się nawadniała, bo tak jak jedzenie w podróży, ważne jest picie. Podtykasz jej pod nos plastikową butelkę ciepłej Nałęczowianki. Ostatnią, jaka Ci została z tej zgrzewki, którą kupiłaś w sklepie w Zgorzelcu. Czujesz się jak Staś Tarkowski w Sudanie. Ale dzieciak ze wzgardą odmawia. Chce coli.
Zatrzymujecie się w małym miasteczku, jecie tapas i gaspacho, ale dziecko nie chce jeść kanapeczek ani pomidorowej na zimno. Chce coli. Jedziecie dalej, słońce krwawo zachodzi. Upał wcale nie słabnie. Otwierasz butelkę na polu namiotowym – butelkę wina. A dziecku… kupujesz tę cholerną colę. Wiesz, że ma w sobie siedemdziesiąt kostek cukru, ale – łudzisz się – ma też jakieś wartości odżywcze. W końcu kiedy Ty byłaś w Meksyku i skończyła się tequila, to też piłaś colę, i żyjesz.
3. Pizza
Placek z serem i sosem pomidorowym wymyślono z biedy. Trudno znaleźć coś tańszego w produkcji i w efekcie tak bardzo kalorycznego. Ale dzieciaki ją uwielbiają. A poza tym jako jedzenie w podróży nie ma konkurencji dla tego w miarę taniego i dostępnego wszędzie w Europie przysmaku. Podróżowaliśmy kiedyś przez Węgry. Nastawiłam się na stołowanie w przydrożnych csardach. Marzył nam się diabelsko ostry gulasz w różnych odsłonach. Guzik! Wszędzie regionalne restauracje były wykupione przez pizzerie i kebabownie. Dzieci byłyby zachwycone.
We Francji, najwspanialszym (po Indiach) kulinarnym raju, możesz się zajadać mulami, krewetkami, zupą cebulową i wołowiną z truflami. Ale żadnego z tych przysmaków nie tknie dziecko. Dlatego, mieląc pod nosem przekleństwa, idziesz do pizzerii i razem z zachwyconym pierworodnym i wsuwasz placek, który smakuje dokładnie tak samo obrzydliwie, jak w osiedlowym barze na warszawskim Tarchominie.
4. Smażona kiełba
Kochana Mamusia zaprasza na grilla. Ruszamy więc w drogę na urokliwą działkę w otulinie Parku Narodowego. Tam usiądziemy przy wesoło trzaskającym ogniu i… No przecież nie będziemy smażyć pomidorów i sałaty. Nie powiem, zagrzebane w popiele, na wpół spalone ziemniaki, kuszą mnie nieziemsko. Ale dziecko nie ma tyle cierpliwości. Chce jeść. I to już. Wyciągamy więc, chcąc nie chcąc, dwa pęta „zwyczajnej”, która składa się głównie z „mielonych wymion, ryja i racic”. Nastrzykiwana wodą z solą, żeby napęczniała i ważyła te 5% więcej. I dzieci się cieszą. Spalona skóra zgrzyta w zębach, ale co tam! Ważne, że coś zjadły, prawda?
5. Czekoladowe batony
Nienawidzisz ich szczerze, odkąd musiałaś czyścić upaćkaną Snickersem tapicerkę w samochodzie. Ale nie ma na nie mocnych. Dzieci lubią to, co już znają. Globalizacja zaś sprawia, że najpopularniejsze batony z utwardzanej chemicznie czekolady, dostępne są zarówno w eleganckiej Almie w Warszawie, jak i w wiejskim GS-ie pod Gołdapią, paryskiej trafice, czy gruzińskim supermarkecie. No i oczywiście, na wszystkich stacjach benzynowych.
„Mamooo, proszę, proszę, weź mi jeszcze bounty!” – małe rączki składają się jak do modlitwy. Ty właśnie przeliczasz leje na euro, żeby dowiedzieć się, czy przepłaciłaś za benzynę, czy może jednak jesteś do przodu, i nie masz czasu na dyskusje. Dochodzisz do wniosku, że w Polsce zapłaciłabyś za jeden bak co najmniej dwadzieścia złotych więcej, i bez wyrzutów sumienia kładziesz na ladę wymarzony przez dziecko batonik. Choć dobrze wiesz, że powinnaś rano na targu kupić marchewkę, a teraz oskrobać ją i podać ukochanemu maleństwu, żeby rosło zdrowo i było mądre…
6. Frytki
Stajesz w przydrożnym barze po pięciu godzinach podróży i z perspektywą kolejnych dwustu kilometrów do przejechania. Dziecko skamle z głodu, a Ty czytasz menu i włos ci się jeży na głowie. Przecież nie zaproponujesz własnemu trzyletniemu potomkowi flaków, bigosu, czy zapiekanki z podejrzanie czarnymi pieczarkami. Bierzesz więc frytki, wychodząc z założenia, że „coś ciepłego będzie miał w brzuszku”, a poza tym liczysz, że jeśli utopi te frytki w ketchupie, to nie będzie czuć tego spalonego, od miesiąca nie zmienianego oleju.
7. Chleb
Odkąd naszemu dziecku wyrżnęły się pierwsze zęby, szczeniak nauczył się z rozkoszą wpijać w chrupiącą skórkę. Tak, wiemy, że gluten jest be i uczula jak cholera. Że do wyrobu chleba piekarz użył polepszaczy i soli drogowej. Że od samego widoku można utyć. Ale co zrobić, jeśli to jedyna metoda, by mały przez minutę zajął się czym innym, niż wydzieranie się. Bo dzieci chleb uwielbiają, szczególnie tę twardą, ale pełną smaku skórkę. Gdy szykujesz jedzenie w podróży to jest wręcz niezbędne. Mały się drze? Daj mu skórkę od chleba – zajmie się czymś pożytecznym i przestanie wrzeszczeć jak opętany.
Że to niezdrowe? Cóż, są w życiu ludzi i narodów takie chwile, gdy trzeba przymknąć oczy i pójść na kompromis ze swoimi przekonaniami. Jeśli dzięki temu ustępstwu przejedziemy kolejnych kilka kilometrów – to bez namysłu naginamy się, jak trzciny na wietrze.
Podróż – to cel nadrzędny.
W końcu navigare necesse est…
W czasie naszych rodzinnych wyjazdów korzystamy z ubezpieczenia oferowanego przez Twoja Karta Podróże. Możesz je kupić TUTAJ. Polecamy!