Home Emigracja Klubik młodego gentlemana

Klubik młodego gentlemana

by Sergiusz Pinkwart

Zajęcia w Nursery trwają jedynie trzy godziny dziennie. „Co robić z dzieckiem przez resztę dnia?” – zapytałem Mr. Grahama. Przedszkolny wychowawca popatrzył na mnie, jakbym spadł z Księżyca. „No jak to co? Przecież możecie pójść do klubu”. No więc poszliśmy…

W Liverpoolu dziecięce kluby są w każdej dzielnicy. W naszym pobliżu są dwie takie instytucje. W jednej jest basen, na który wybieramy się od trzech tygodni, ale jakoś nie możemy się wybrać. Z prostej przyczyny – nie znoszę moczyć się w zimnej wodzie, a sądząc po tym w jaki sposób Anglicy ubierają zimą swoje dzieci, nie spodziewam się, by woda w basenie miała tu więcej niż 16 stopni.

Drugi, to doskonale wyposażony ośrodek z salami zabaw, gabinetami terapeutów i – jak sądzę – administracją opieki społecznej. Dostałem tygodniowy plan zajęć dla dzieci 0-5 lat i wypełniłem prosty formularz zgłoszeniowy. Z grafiku wynikało, że niestety większość zajęć jest przed południem. Czyli wtedy, gdy Młody jest w Nursery. Zostają poniedziałkowe zajęcia o intrygującej nazwie „Toddler Gym”, wtorkowe lekcje „Learn for Life” i nieszczęsny basen w czwartki. Na basen może wpaść cała rodzina. Kosztuje to dwa funty za godzinny trening. Pozostałe, wybrane przeze mnie zajęcia, są fundowane przez Królową.

Na pierwszy ogień poszło „Learn for Life”. W wypełnionej zabawkami sali panował lekki chaos. Piątka dzieciaków, mniej więcej w wieku Chruczka, szwędała się pomiędzy plastikowymi modelami kolejek, klockami, pluszowymi zwierzątkami i przedszkolnymi meblami kuchennymi. Obok kucali rodzice, którzy próbowali zainteresować jakimiś zabawkami swoje pociechy. Chruczek natychmiast poleciał do małego pociągu i zaczął ładować klocki na wagony. Uznałem, że sprawa jest załatwiona, popatrzyłem na zegarek i postanowiłem najbliższą godzinę przeznaczyć na niezbędne zakupy w pobliskim supermarkecie Aldi. Jednak gdy tylko dotknąłem klamki, siedząca spokojnie na krzesełku przedszkolanka poderwała się z miejsca.

– Proszę nie wychodzić! Rodzice muszą być podczas zajęć cały czas z dziećmi!

No cóż… Wzruszyłem ramionami i sięgnąłem po krzesło. Z plecaka wyjąłem zeszyt i pióro.  Jeśli dziś jest wtorek, to jutro do dwunastej muszę wysłać tekst o…

Uniosłem głowę. Przedszkolanka stała tuż nade mną ze skrzyżowanymi ramionami. Gdyby spojrzeniem można było kogoś zabić, to byłbym już trupem.

– Rodzice mają się BAWIĆ ze swoimi dziećmi! – warknęła.

Rozejrzałem się. Chruczek był kompletnie pochłonięty upychaniem klocków w plastikowych wagonach.

– Moje dziecko się doskonale bawi. Nie będę mu przeszkadzał.

– Masz UCZESTNICZYĆ w jego zabawie! – przedszkolanka syknęła jak jadowity wąż. – Takie są zasady!

Z westchnieniem wstałem z krzesła, a ona błyskawicznym ruchem złożyła je i ustawiła pod ścianą.

– A kiedy się zaczną prawdziwe zajęcia?

Popatrzyła na mnie zimnym wzrokiem.

– Zajęcia już trwają od piętnastu minut. Popatrz na innych rodziców i weź z nich przykład.

Popatrzyłem. Wytatuowany robotnik budowlany próbował bezskutecznie zainteresować swoją dwuletnią córeczkę pluszowym misiem. Mała szarpała za drzwi szafki, aż udało jej się je urwać. Obok dwie mamusie siedziały na podłodze, pozorując zabawę za pomocą głaskania jakichś klocków, a w tym samym czasie głośno plotkowały o jakimś Martinie, albo Marthym – nie wiem, bo akcent miały straszny – który był u szefa i mu coś powiedział. Co to było, tego nie zrozumiałem, bo panie rozmawiały po scousku, który dla ludzi urodzonych w odległości większej niż dwadzieścia mil od Liverpoolu, brzmi mniej więcej jak narzecze Indian Waraho znad Orinoko.

Po czterdziestu minutach pani przedszkolanka zarządziła sprzątanie zabawek, co Chruczek totalnie zignorował. Ale od czego ma się ojca, nie?

Potem na stół wyjechały owocowe przekąski. Tym razem brytyjskie dzieci kompletnie to olały, dzięki czemu Chrucz mógł wyjeść im wszystkie banany. Na koniec odbyło się chóralne śpiewanie nursery rhymes. Byłem dumny z mojego syna, który znał wszystkie piosenki i podrzucał nawet propozycje (Baa Baa Black Sheep – rządzi).

I to wszystko.

Zajęcia gimnastyczne w poniedziałek odbyły się mniej więcej według tego samego schematu, tylko przedszkolanka była bardziej wyluzowana, bo widząc, że rodzice ogarniają swoje dzieci, po prostu wyszła załatwiać nie cierpiące zwłoki sprawy. Wróciła na rozdawanie jabłek i bananów i na pięć minut śpiewania Baa Baa Black Sheep na rozłożonych na podłodze materacach.

Z rzeczy ważnych – zaobserwowałem pierwszą kłótnię mojego syna. Oczywiście pierwszą kłótnię po angielsku.

Do plastikowego samochodzika, który jeździł po specjalnym torze, zwanym nieco na wyrost ‘roller coasterem’ rzucił się Chruczek równocześnie z wyższym od niego o głowę Lewisem. “It’s my turn!” – wrzasnął ostrzegawczo Chruczek. „No, it’s mine!” – niepewnie odparł Lewis i kontrolnie obejrzał się na swoją mamę. Przez to stracił cenną sekundę. Chwilę później Chruczek już odjeżdżał, a oczy Lewisa napełniły się łzami.

Przypomniałem sobie co Mr. Graham mówił o Chruczku po pierwszym dniu mojego syna w przedszkolu. Rzeczywiście, będzie trzeba popracować nad jego „social skills”. Inaczej na pewno wyląduje w Slytherinie…

Related Articles

4 komentarze

Aurelia Chłopek 12 października 2016 - 16:23

Niestety na wyspach wszystko musi mieścić się w ramach. Nie ma miejsca na inność czy odstawanie od reszty grupy. Trzeba robić i lubić to co wszyscy, bo inaczej zaczyna się doszukiwanie wyimaginowanych problemów.

Reply
Dziecko w drodze 12 października 2016 - 21:18

Coś w tym jest… Z drugiej strony trudno chyba o większych indywidualistów, niż Anglicy. Paradoks…

Reply
Dominika Daniec 15 października 2016 - 22:03

Właśnie zdałam sobie sprawę, że „czytam Cię” od mniej więcej 30 lat! ? Fajnie, że wymyślono Internet. Pozdrawiam z Podhala i nie zazdroszczę tych podkolanówek, brrr. Całej reszty gratuluję. Uwielbiam „dziecko w drodze”. Fajnie ma z Wami ten Wasz Chruczek

Reply
Dziecko w drodze 15 października 2016 - 23:47

Obawiam się, Dominika, że to nie „mniej” tylko jednak „więcej” niż 30 lat. Ale cieszę się, że mamy wciąż ze sobą kontakt. Chociażby wirtualny. Jak się stęsknię za śniegiem, to może wpadnę zimą na Podhale. Będzie szansa pogadać 🙂

Reply

Leave a Comment