Warszawa-Belgrad. Godzinka lotu z hakiem. Jednak Chruczka nawet po tak krótkim locie zapamiętają wszyscy pasażerowie i załoga. Na długo.
Chruczek trochę chorował, więc dawno nie latał, ostatnio w listopadzie. Dlatego bardzo się stęsknił i dziś od 6 rano domagał się, żebyśmy wreszcie wyszli na lotnisko. O 13 byliśmy na miejscu i czekało nas półtorej godziny bardzo przyjemnego czekania. Bardzo przyjemnego, bo mały jest w takim wieku, że po raz pierwszy w pełni docenił infrastrukturę dla dzieci przy stanowiskach LOT i na lotnisku Chopina.
Przede wszystkim po raz pierwszy skorzystał ze schodków do stanowiska odprawy, dzięki czemu mógł podać pani paszport i odebrać boarding jak całkiem dorosły pasażer. Ale długo nie wytrzymał, bo pognał do kolorowego kącika dla dzieci, przyjmując tylko po drodze naklejkę, którą do teraz dumnie nosi na bluzie.
Po przejściu przez odprawę (tylko chwila płaczu, kiedy trzeba było na chwilę oddać soczek do prześwietlenia) zaczęła się gonitwa po sklepach bezcłowych, zakończona kupieniem ciężarówki. Wreszcie trafiliśmy do piętrowego busa, z którego mógł w zasadzie nie wychodzić, gdyby nie to, że trzeba było iść do bramki. Po drodze zaliczył jeszcze ruchomy chodnik, mały plac zabaw i ruszyliśmy do odprawy. Rodzice z dziećmi mają pierwszeństwo odprawy, więc już po chwili Chruczek wpadł do Embraera, usiadł na swoim miejscu i zapiął sobie pas. Byliśmy dumni z naszego dzielnego podróżnika. Pani stewardessa też była zachwycona, i dała Chruczkowi kolorowanki z samolotami i kredki.
Ale po minucie cierpliwość Chruczka się wyczerpała. Odpiął pas. Zapięliśmy go znowu. Odpiął jeszcze raz. I tak przez 10 minut do startu. Tylko dlatego, że było szybko i głośno, udało się go utrzymać na miejscu przy starcie. Ale jak tylko można było odpiąć pasy, wstał i zaczął zapalać światła nad swoim miejscem. Upodobał sobie przycisk wołania stewardessy. Choć mu zabranialiśmy i próbowaliśmy usadzić, a potem mieliśmy ochotę nawet spętać, on podstępem, z szatańskim chichotem co chwilę przywoływał panią dźwięczącym na cały samolot „ding-dong”.
Potem ruszył „w samolot”. Nie było zbyt wielu pasażerów, więc przez długi korytarz śmigał biegiem, wpadając do klasy biznes i domagając się wpuszczenia „do pana pilota”. Po piętnastym kursie stewardessa z pierwszej klasy, strzegąca obleganej przez Chruczka kabiny pilotów, na nasz widok uśmiechała się coraz bardziej profesjonalnie i z coraz bardziej zaciętą miną. Wreszcie obiecała mu, że pójdzie do pana pilota po lądowaniu.
A nasz synek, niezrażony, wpadał do kącika dla personelu pokładowego, przysiadał się do innych pasażerów i z radosnym uśmiechem pokazywał im na dywan chmur pod nami, mówiąc odkrywczo: „śnieg!”. Druga stewardessa ofiarowywała mu coraz to nowe smakołyki, które z radością przyjmował. On był w szampańskim nastroju, my, kiedy zaczęło się schodzenie do lądowania, myśleliśmy, że sami zejdziemy ze zmęczenia.
Jeszcze trochę walczył z nami, bo nie chciał zapiąć pasa, a pięć minut przed lądowaniem nie wytrzymał i zasnął na siedząco. Było nam przykro, że nie pójdzie na spotkanie z kapitanem, ale kiedy weszliśmy do rękawa, otworzył oczy i biegiem puścił się z powrotem do samolotu. Wpadł do kokpitu i jak zawsze z namaszczeniem przywitał się z pierwszym i drugim oficerem.
– Podobał ci się lot? – zapytał kapitan.
– Tak – odparł Chruczek poważnie.
– Chcesz być pilotem?
– Tak.
– To musisz się dużo uczyć – zagaił drugi oficer.
– Albo i nie – zaśmiał się tajemniczo kapitan i pomachał Chruczkowi na pożegnanie.
Nasz synek jest szczęśliwy, i dopiero po 15 godzinach odkąd wstał, po locie samolotem i jeździe autobusami, spacerach i szaleństwach w hotelu, wreszcie zasnął. My po dniu w podróży z nim nie mamy siły na nocne zwiedzanie Belgradu, a przecież to miasto jest ponoć imprezową stolicą Europy… Ale to sprawdzimy jutro.
5 komentarzy
Ja również podróżuję z synem. Mąż mojej pasji za bardzo nie podziela wiec lata z nami max. 2-3razy w roku. Resztę przelatujemy tylko we dwójkę (Maly obecnie ma 3lata) i, z calym szacunkiem, ale będąc z nim sama na pokładzie jestem w stanie go ogarnąć tak zeby nie latał do klasy biznes (bo ktos kto wykupil tam sobie miejsce zapewne nie ma ochoty na takie atrakcje), nie latał po innych ludziach i nie wkurzał stewardes (bo i po co?). Sama zresztą nie mialam kiedys dzieci i dość mocno wkurzaly mnie takie rozryczane i rozpuszczone bachory (teraz jestem bardziej cierpliwa), wiec staram się aby z lotu zadowolony byl nie tylko mój syn ale i wspolpasazerowie. I tego Wam również życzę.
Nie ma co generalizować. Moja córcia jest grzeczna z reguły i w samolocie zachowuje się poprawnie, ale czasem w nią diabeł wstąpi i nie ma przebacz. Każda próba okiełznania kończy się jeszcze większym wybuchem entuzjazmu, energii, a czasem i złości. Dlatego jeśli ktoś nazwie mnie durną matką, która pozwala swojemu bachorowi na wszystko, polecam trochę zluzować. Każdy może mieć zły dzień, nie mieć siły czy cierpliwości mimo, że przez pozostałe 364 dni w roku jest wzorowym rodzicem. Zresztą, ludziom na lotnisku czasem przeszkadza nawet to, że córcia nie siedzi, tylko chodzi, a nie daj Boże biega…
Btw, jak sobie załatwić wizytę w kokpicie? 😉
Dzięki za zdroworozsądkowe słowa 🙂 Zgadzamy się w pełni! My dwulatkowi pozwalamy aktywnie i zgodnie z temperamentem poznawać świat, a nie każemy siedzieć jak kołek przez kilka godzin. Jeśli czasem komuś przeszkadza, to nie miejcie wątpliwości – załoga jest na tyle wyszkolona i asertywna, że zwraca uwagę. Ale zazwyczaj radosne, ciekawskie dziecko wzbudza uśmiech i tyle. A o wizytę w kokpicie po prostu zawsze grzecznie prosimy po lądowaniu ;), jeśli piloci akurat mogą sobie na to pozwolić, to nie odmawiają.
Zawsze mnie wkurzały latające i „opętane” dzieci w samolotach/pociągach/autobusach/sklepach itd.
Ja jak byłem mały potrafiłem się zachować. Obserwowałem czasem z podziwem, czasem z zażenowaniem dzieci znajomych (te grzeczne i te „rozbrykane”).
Moje podejście zmieniło się o 180 stopni kiedy sam zostałem ojcem. I NIDY ale to NIGDY nie będę już oceniał innych dzieci i ich rodziców. Każde dziecko jest inne. Jedne są spokojne, drugie nie usiedzą 15sek w spokoju. Ich humor może również zależeć od dnia. Mój synek jest bardzo żywy i wszędzie gdzie się pojawia robi chaos i zamieszanie., dużo hałasu i bałagan. Obecnie ma ponad 1,5 roku. Zaliczył podróż pociągiem do Wrocławia (z Częstochowy) i z powrotem. W jedną stronę był wręcz idealny i całą drogę patrzał w okno i bawił się zabawkami. Niestety dzień później podczas powrotu nie było opcji go utrzymać na fotelu i również latał po cały pociągu zaczepiając kogo się tylko da.
Oczywiście nie jesteśmy z żoną typami rodziców, którzy wcielają w życie modne bezstresowe wychowanie pozwalając dziecku na wszystko co chce, ale niektórych rzeczy się nie da opanować. Bo co mamy dzieci przywiązać do siedzeń? a jak będą protestować to pobić?
Albo może mamy zrezygnować z wszelakich wyjazdów? Wydaje mi się, że wręcz odwrotnie, że z czasem dziecko nabierze dobrych nawyków nie przeszkadzania innym.
My z żona również po 1,5h w pociągu czujemy się zmęczeni jak po 2 tygodniowej wyprawie w góry.
P.S. pod koniec sierpnia nasz Olek będzie miał swój pierwszy lot samolotem. Zobaczymy jakim pasażerem się okaże 🙂
P.S. od niedawna jestem waszym fanem i ciesze się, że trafiłem na te stronę. Pozdrawiam rodziców „żywych dzieci”.
P.S.2. Nigdy nie oceniam dzieci i ich rodziców w wieku do hmm… 3 lat 🙂 tak sobie tłumaczę, że potem mój się uspokoi i będę mógł mu wytłumaczyć więcej hahaha
[…] samolotem z Belgradu do Warszawy. Trwający 90 minut lot był jeszcze większym koszmarem, niż ten, który opisaliśmy TUTAJ i zebraliśmy za ten wpis solidną porcję batów od niektórych czytelników. Ich dzieci nigdy nie […]