Nie spodziewałem się, że tak szybko zatęsknię za Polską. Ale też nie zdawałem sobie sprawy z tego, jak łatwo można tu, w Anglii, mieć swoją własną Polskę. Wcale nie gorszą od tej nad Wisłą. A czasem po prostu nie do odróżnienia…
– Możesz mi powiedzieć jak to z wami jest? – zagaiła opiekunka w popołudniowym klubiku dla przedszkolaków.
Uniosłem brwi.
– Bo zobacz… – na kilka sekund zamilkła. – W tej dzielnicy mieszka dużo Polaków, pewno będzie parę tysięcy.
Skinąłem głową, ale ona chyba nie potrzebowała potwierdzenia. Zadumana wpatrywała się w okno, kontemplując abstrakcyjne kleksy deszczu na szybie.
– …ale w ogóle nie chcecie tu przychodzić i korzystać z naszej pomocy.
Hello! A ja to co jestem? Kosmita?
– Pięć lat już tu pracuję… – lunatycznym gestem pomogła wstać jakiemuś maluchowi, który potknął się o jej nogę. – …w tym czasie parę razy próbowaliśmy zaktywizować polską społeczność. I nic! Mamy wszystko dwujęzycznie…
Rzeczywiście, na ścianach wisiały „propagandowe” afisze tłumaczące gdzie należy się zgłaszać w sprawach przemocy domowej, czy kłopotów dziecka, które skarży się w szkole na to, że koledzy go prześladują. Wszystkie były po angielsku i po polsku.
– Może ludzie o tym nie wiedzą? Pracują przez całe dnie i…
– A matki? – przerwała mi – Zobacz ile w sklepach jest Polek z małymi dziećmi. W szkołach, przedszkolach, pełno Polaków. Kiedyś zorganizowaliśmy klub polskich matek. Przyszło kilkanaście osób na pierwsze spotkanie…
– No! – ucieszyłem się – To nie jest tak źle!
– Na drugie przyszło już tylko kilka, a potem nikt. Najwyraźniej nie potrzebują naszej pomocy. Rozejrzyj się. Są tu ze swoimi dziećmi Angielki, tam pod ścianą bawi się z córką Portugalka. Obok jakaś kobieta z Bliskiego Wschodu, poprzednim razem była Greczynka. A z najliczniejszej mniejszości w naszej dzielnicy, jesteś tylko ty.
Pokiwałem głową, żeby widziała jak bardzo jej współczuję, ale ostatkiem siły woli powstrzymałem wzruszenie ramionami. Miła przedszkolanka kompletnie nie rozumiała, że Matki-Polki są po prostu pragmatyczne. Gdyby można było tu zostawić dzieciaka na półtorej godziny i spokojnie w tym czasie podskoczyć do pobliskiego Aldiego, to mogłaby co tydzień wystawiać z naszych przedszkolaków dwie reprezentacje piłkarskie. Ale jeśli tu „mają swoje zasady” – jak mi wytłumaczono pierwszego dnia, i rodzice muszą tarzać się z dziećmi po podłodze, czytać książeczki i układać klocki, pod czujnym okiem pani przedszkolanki, to co to za interes? Nie dość, że nie można wyskoczyć na zakupy, to robią awantury za wyjęcie komórki. Nawet fejsa nie idzie sprawdzić.
Inna sprawa, że Polacy bardzo łatwo wsiąkają w Anglię i nie mają szczególnego nabożeństwa do tworzenia wspólnot i organizacji. Słyszałem to w ciągu ostatniego roku dziesiątki razy. O ile na początku po przyjeździe, szuka się „ziomali”, bo wszystko jest obce i trudno się połapać, to po ogarnięciu mieszkania, pracy i szkoły dla dzieci, raczej nie nie ma ciśnienia na kontakty z rodakami.
Ile razy, podczas rozmowy słyszałem: „Mieszkam w fajnym miejscu. Sami Angole, w ogóle nie ma Polaków”.
Ale są w Liverpoolu trzy instytucje, które okazjonalnie Polaków łączą.
Zacznę od kościoła, bo tam właśnie skierowaliśmy swoje pierwsze kroki, gdy przyjechaliśmy tu jeszcze „na zwiady”, zastanawiając się, czy jesteśmy gotowi zamieszkać właśnie w Liverpoolu.
W internecie przeczytaliśmy gdzie i kiedy jest polska msza. O 13-tej zameldowaliśmy się w Katedrze Metropolitalnej.
Masa rodzin z dziećmi, więc Chruczek miał towarzystwo. No i – tak jak się spodziewałem – spotkaliśmy tam fajnych ludzi, którym się „chciało chcieć”.
Bo ostrzegano nas, jeszcze przed wyjazdem, że na Wyspach Polakom się nie chce. Pracują w fabrykach po sześć dni w tygodniu, wyrabiając wszystkie możliwe nadgodziny, a potem wypijają kilka piw i walą się spać, żeby zregenerować siły przed kolejną szychtą.
W kościele zakumplowaliśmy się z ludźmi z zespołu muzycznego, którzy oprócz normalnej pracy mają jeszcze „parę”, żeby spotykać się na próbach i grać fajną muzykę.
To był pierwszy krok.
Drugi – całkiem naturalny, to polonijne stowarzyszenie.
Merseyside Polonia, to kolejne miejsce, gdzie spotkaliśmy fajnych ludzi z pasją, pomysłami – a w dodatku już nieźle na Wyspach zagospodarowanych. Takie znajomości są bezcenne, ale przede wszystkim dają wiarę, że można żyć normalnie i dyskutować o książkach i filmach, a nie tylko o tym, ile podniosą minimalne wynagrodzenie za godzinę.
Trzecią instytucją powinna być polska szkoła. Ale oprócz tego, że wiem, że istnieje i na pewno, gdy Wili będzie w wieku „szkolno-poborowym” to ją namierzymy, to na razie tam nie trafiliśmy.
Dlatego trzecim i chyba najmocniej grupującym Polaków miejscem, jest sklep. A właściwie cała sieć polskich sklepów.
Magda tego jeszcze nie docenia, bo do nas tylko dojeżdża. Ja też nie bardzo rozumiałem czemu nasza przyjaciółka z Altrincham, która bardzo mocno, rodzinnie, wsiąkła w brytyjską kulturę, w lodówce ma polskie smaki.
Byłem pewny, że mnie to nie spotka. Bo przecież lubię kuchnię międzynarodową i nie umrę, jak któregoś dnia nie zjem na obiad pierogów.
Najpierw się przeprosiłem z polskim chlebem. Tej angielskiej waty po prostu nie daje się zjeść. Potem zwróciłem uwagę na wędliny i sery. To co mnie zaskoczyło, to ceny. Oczywiście, jak się je porównuje do polskiej Biedronki, to są wysokie (choć nie jakoś szokująco). Ale bywalcy sklepików osiedlowych w polskich miastach, jakiejś dużej różnicy pomiędzy cenami w Polsce i w Anglii nie zauważą. Fajne jest też to, że nie tylko Polacy mają swoje narodowe sklepy. Gdy niedawno był u nas Tata Magdy i zapragnął litewskiego pieczywa, to bez trudu mu je kupiłem, razem z litewskimi wędlinami.
Polski sklep, a właściwie nawet mogę go nazwać „delikatesami”, jest w mojej dzielnicy fenomenem geograficzno-społecznym. Wchodzę tam i jestem w Polsce. To placówka eksterytorialna, niczym jakaś ambasada PSS Społem z mojego rodzinnego Zakopanego. Gra polskie radio, panie ekspedientki wdają się z klientami w pogaduszki. Na półkach jest wszystko co potrzeba do życia i na upartego mógłbym w ogóle niczego nie kupować u Anglików.
Aż takim szowinistą nie jestem, ale cieszę się, że mogę tu wpadać, by choć zaczerpnąć kilka haustów polskiego powietrza.
Przez te kilka minut, gdy kupuję dla Chrucza parówki z szynki i serki Monte (których w angielskich sklepach nigdzie nie znalazłem), a sobie funduję chleb na zakwasie i maślankę truskawkową – jestem w Polsce. I nie mam co do tego żadnych wątpliwości…