Coraz bardziej nas wciąga wschodnia Polska. Gdyby jeszcze tylko ta potworna droga nr 17 nie doprowadzała nas do szewskiej pasji… W końcu jednak spakowaliśmy się i ruszyliśmy na Lublin. I dobrze zrobiliśmy.
Lato w pełni. Słońce praży bezlitośnie. Prosto w oczy. Korek przed skrzyżowaniem w Kołbieli zastygł, niczym na fotografii. Nasz Ford Galaxy automatycznie wyłącza silnik kiedy się zatrzymujemy, więc jest cichutko a wskaźnik zużycia benzyny spada do zera. Klimatyzacja na szczęście chłodzi, a dziecko śpi. Co za szczęście. Gdyby Chruczka zaczęła właśnie teraz rozpierać energia, to nie mielibyśmy łatwo. Mrużę oczy. To cholerne słońce…
Gdzie są okulary?
Ford Galaxy ma tyle przydatnych schowków, że muszę się chwilę zastanowić. Może położyłem je do szufladki po lewej stronie kierownicy?
Nie? No tak, chyba będą nad przednią szybą, przy lusterku panoramicznym, które pomaga obserwować co się dzieje na tylnej kanapie, która jest tak szeroka, że spokojnie moglibyśmy tam wpiąć trzy dziecięce foteliki, a nie tylko jeden…
Wszystko na tym świecie ma swój koniec, więc i my w końcu przejeżdżamy feralne skrzyżowanie i ruszamy, w kolumnie samochodów, w dalszą drogę.
Powoli korek się rozładowuje. W Garwolinie część kierowców skręca na Radzyń Podlaski (pozdrawiamy serdecznie Kubę z Kofi&Ti). W Żyrzynie „odpadają” ci, którzy jechali do Puław i Kazimierza. Potem skręt na Nałęczów – i znów luźniej. Nareszcie trafia nam się całkiem przyzwoita dwupasmówka i już bez kłopotów docieramy na miejsce.
140 kilometrów od Warszawy. Czas dojazdu – cztery godziny. Szału nie ma.
Zaczynamy od wizyty w miejscowym Centrum Informacji Turystycznej, bo oboje z Magdą byliśmy już kiedyś w Lublinie, ale bardzo dawno temu i uznaliśmy, że przyda nam się dobra mapa i fachowe porady specjalistów.
Gdy Chruczek grzecznie rysuje w kąciku zabaw, my w Centrum Informacji Turystycznej poznajemy kolejne karty z historii miasta.
Do wielkiej historii przeszedł Lublin dzięki ostatniemu z Jagiellonów. Zygmunt August zwołał do Lublina w 1569 roku szlachtę ze wszystkich stron Rzeczpospolitej, na Sejm zjednoczeniowy. Połączył – nie bez trudu – Polskę, Litwę i Ruś (czyli dzisiejszą Ukrainę). Do powstania Unii Europejskiej nie było wiele takich pokojowych połączeń różnych krajów. Do końca nie było wiadomo, czy szlachta się na to zgodzi. W końcu wielcy możnowładcy mieli swoje własne ambicje, które łatwiej byłoby zrealizować w osobnych krajach.
Ponoć w najbardziej nerwowym momencie sam król Zygmunt August porwał krucyfiks i zaklinał na Boga kłócących się notabli, by dążyli do zgody i porozumienia, a nie do rozdarcia, które skończyć się może wojną pomiędzy bliskimi sobie krajami.
Ten właśnie krucyfiks zobaczyliśmy jeszcze tego samego dnia w skarbcu kościoła Dominikanów, nieopodal rynku. A w samym kościele zachwycił nas niezwykły obraz, przedstawiający cudowne ocalenie miasta od pożaru w czerwcu 1719 roku.
Pożar wybuchł w położonej za murami dzielnicy żydowskiej i bardzo szybko rozprzestrzeniał się w stronę katolickiego Starego Miasta i zamku. Gdy wydawało się, że już nic żywiołu nie powstrzyma, z kościoła Dominikanów ruszyła procesja z relikwiami Krzyża Świętego. Gdy bracia zakonni wraz z rajcami miejskimi przeszli przez bramę i liznęły ich płomienie wielkiego pożaru, z nieba lunął deszcz i ugasił ogień. Ten cud przedstawiono na obrazie, który możemy zobaczyć w kaplicy, na prawo od wejścia do świątyni.
Ale warto obejrzeć cały kościół, w pięknym, barokowym stylu.
Od szczytu potęgi do upadku, wiedzie niekiedy bardzo krótka droga. Polski „złoty wiek”, czyli XVI stulecie, to czas największej potęgi miasta. A potem Zygmunt III Waza przeniósł stolicę z Krakowa do Warszawy i się skończyło rumakowanie…
Dlaczego? Bo gdy stolica była w Krakowie, lubelski zamek był jedną z ulubionych rezydencji polskich królów. W końcu znajdował się na trasie pomiędzy Wawelem, a Wilnem – najważniejszym miastem Wielkiego Księstwa Litewskiego. Zwłaszcza królowie z dynastii Jagiellonów lubili tu przyjeżdżać. Władysław Jagiełło obsypał „kochanych mieszczan z Lublina” (naprawdę tak napisał!!!) przywilejami handlowymi.
Ufundował też niezwykłe freski w gotyckiej kaplicy zamkowej. Kaplica jest gotycka, a więc w popularnym w tamtym czasie stylu całego zachodniego chrześcijaństwa, ale freski są rusko-bizantyjskie. To połączenie nieco szokujące, ale piękne.
Kamienny most łączy Stare Miasto z lubelskim zamkiem. Romańska okrągła wieża jest jednym z symboli Lublina. Sam zamek miał różne karty w swojej historii. Był królewską rezydencją, ale i więzieniem. Ukryto tu we wrześniu 1939 roku przed Niemcami „Bitwę pod Grunwaldem” Jana Matejki, ale cudem udało się wielkie płótno schować w bezpieczniejsze miejsce, gdy na lubelski Zamek wprowadziło się Gestapo. Potem NKWD więziło tu polskich patriotów. Aż wreszcie postanowiono zrobić tu muzeum.
Starsi z pewnością przyjdą zobaczyć „Unię Lubelską” Matejki – jeden z najlepszych obrazów mistrza.
Chruczek nie zwrócił jednak na Matejkę uwagi. Zaintrygowała go czarcia łapka. A raczej krogulcze szpony.
– Siuu! – wrzasnął rozradowany, gdy w muzealnym sklepiku dostrzegł kubek z charakterystycznym symbolem.
Siuu – czyli dinozaur.
W sumie, całkiem logiczne. Choć historia z Lublina jest ciekawsza i pochodzi z XVII wieku, a nie sprzed 65 milionów lat.
Podobno pewna uboga wdowa procesowała się przed miejscowym trybunałem z możnym miejskim notablem. Choć sprawa była ewidentna, to ostatecznie przegrała. Rozżalona rzuciła na odchodnym: „Nawet gdyby diabli mnie sądzili, wydaliby bardziej sprawiedliwy wyrok!”. Tego samego wieczora, na lubelski rynek zaczęły zajeżdżać karety. Wychodzili z nich otuleni w czarne płaszcze sędziowie, stukając po bruku czarcimi kopytami. Pojedynczo znikali w budynku sądu. Gdy zobaczył ich tutejszy pisarz, zaniemówił i ze zgrozy zamienił się w słup soli. Tymczasem diabelski trybunał sprawnie wziął się do roboty. Sprawę poprowadzono ze wszystkimi regułami prawniczej sztuki. Adwokaci obu stron popisywali się znajomością kruczków prawnych i przerzucali retorycznymi argumentami najwyższej próby. W końcu jednak zapadł sprawiedliwy wyrok – oczywiście korzystny dla wdowy, który podpisano odciskając na dokumencie czarcie szpony. I taką właśnie kartę odnaleźli „zwykli” sędziowie następnego ranka na stole.
Tak czarcia stopka została jednym z symboli miasta.
Wracamy na dziedziniec zamku. Jest tu atrakcja dla najmłodszych dzieci, które mogą pobawić się w archeologów i z piaskownicy wykopać kości mamuta.
Powstrzymujemy jednak Chruczka, bo zaczyna kropić.
A poza tym burczy nam w brzuchu. Idziemy coś zjeść!
Specjalnością Lublina są cebularze. Pszenne placki z nadzieniem cebulowym. Lublinianie śmieją się, że to „żydowska pizza”. Rzeczywiście śladów kultury żydowskiej znajdziemy tu bez liku.
Magda jednak, za cebulą nie przepada. A ja przejadłem się cebularzami w szkole średniej, gdy ajentem sklepiku w warszawskim liceum muzycznym został miłośnik tej najtańszej w produkcji „zapiekanki” i przez cztery lata to była jedyna alternatywa dla cienkich, szkolnych obiadków.
Idziemy więc do restauracji „U szewca”. Choć to irlandzki bar, to lokal z tradycjami, a w niedzielę dzieci jedzą za darmo. Nasz łobuz potrafi zjeść więcej od nas, więc to dobry „deal”. Czasu na decyzję nie mamy zbyt wiele, bo nad Lublinem zrywa się burza. Na szczęście „wypada się” zanim Chruczek skończy trzecią porcję frytek. I będziemy mogli w miarę suchą nogą dotrzeć do samochodu. Zwłaszcza, że mamy w planie zobaczyć jeszcze jedną rezydencję Zamoyskich. Chruczek wyrywa nam się i co sił w nogach gna do auta. Ma dość zwiedzania. Dość siedzenia w foteliku. Chce usiąść za kierownicą i potrąbić. Stoimy na parkingu pod katedrą, więc to nie wypada. Czekają nas trudne negocjacje…
W końcu idziemy na jakiś kompromis. Minuta trąbienia, a gdy ludzie zaczynają nam wygrażać pięściami, jedziemy dalej.
Droga wyjazdowa z Lublina jest fantastyczna, dwupasmowa. Można docenić lekkość i dynamikę jazdy naszego Forda Galaxy. Automatyczna skrzynia biegów – dwusprzęgłowa PowerShift to jeden z najlepszych wynalazków ludzkości! Magda, która jeszcze do niedawna powtarzała „obiegowe prawdy”, że takie rozwiązanie jest paliwożerne i odbiera kierującemu całą przyjemność z jazdy i szarpie przy wskakiwaniu na kolejne biegi – teraz przyznaje, że trudno jej będzie zaakceptować przesiadkę na jakikolwiek inny model.
Automat pozwala skupić się na drodze, na widokach, a nawet daje szansę, by wolną ręką podać dziecku butelkę wody, czy kanapkę, nie martwiąc się, że w tym samym czasie ruszamy spod świateł. No i jedzie się płynnie, bez żadnego szarpania.
Pałac w Kozłówce jest znany z kolekcji socrealistycznej rzeźby. To tu zgromadzono obalone pomniki Leninów, Dzierżyńskich, stalinowskich notabli i portrety przodowników pracy. Rozumiemy ideę pewnego „rewanżu” – te wszystkie socrealistyczne posągi stoją obok siebie, ściśnięte w dworskiej wozowni, jak wojenne łupy. Ale nie budzi to naszego zachwytu.
Ciekawsze są pałacowe wnętrza, które cudem ocalały z wojennej pożogi i czasu powojennej grabieży. Choć i tu mamy smutną refleksję, że to co na świecie jest normą – przecież muzea pałacowych wnętrz są w każdym zamku nad Loarą – u nas jest czymś niezwykłym.
Frapuje za to brama wjazdowa, z herbem Zamoyskich i dewizą: „TO MNIEY BOLI”.
To były słowa wypowiedziane przez protoplastę rodu, Floriana Szarego. Rycerza, który dzielnie stawał w 1331 roku w bitwie pod Płowcami, ale po zwycięstwie, król Władysław Łokietek zastał go rozciągniętego na ziemi, gdy próbował wepchnąć sobie z powrotem do rozciętego brzucha jelita. Król użalił się nad rannym rycerzem, ale ten – jak prawdziwy twardziel – odparł, że mniej go to boli, niż konflikt z sąsiadem w rodzinnej wsi.
Król nadał mu więc herb „jelita” i tak zaczęła się kariera jednego z największych rodów Rzeczpospolitej.
Wskakujemy do naszego przestronnego Forda Galaxy i jedziemy do Warszawy. Tym razem jednak omijamy zakorkowaną 17-tkę i bocznymi drogami, wśród złotych pól, nieopodal błękitnej wstęgi Wisły spokojnie wracamy do domu. To będzie nasza ulubiona droga. Zobaczcie, jak tam jest pięknie…
7 komentarzy
To akurat załapiecie się na Carnaval Sztukmistrzów http://sztukmistrze.eu/ ?
Cos slabo ten lublin zwiedzaliscie bo o najpieknieszych miejscach slowem nie wspomniano.
Podpowiedz nam co najpiękniejszego ominęliśmy? Chętnie wrócimy, bo nam się Lublin podoba 🙂
moje miasto, zapraszam:)
Konicznie trzeba wjechać do Muzeum Wsi Lubelskiej.
Wschód jest piękny! ?
Moje rodzinne miasto 🙂