Wspólne podróże mają nie tylko bawić, ale także czegoś naszego syna nauczyć. Dlatego wybraliśmy się z nim śladami cesarza Napoleona.
Do dobrego łatwo się przyzwyczaić, więc z żalem oddaliśmy „naszego” Forda C-MAX, ale szybko otarliśmy łzy, gdy przesiedliśmy się do jego większego brata – Forda Grand C-MAX. Big Brother natychmiast skradł serce Chruczka, bo był naprawdę BIG! Nasz trzyletni synek z uznaniem spojrzał na przesuwane tylne drzwi, dzięki którym włożenie i zamocowanie dziecięcego fotelika, nawet na ciasnym parkingu, okazało się proste. Chruczek będzie przez pierwsze godziny jazdy nowym autem, za wszelką cenę próbował „rozpracować” system otwierania drzwi, żeby zrobić nam niespodziankę i otworzyć je znienacka w trakcie jazdy, ale mimo że jest bardzo sprytny, to mu się nie uda. Choć na wszelki wypadek zawsze dodatkowo włączałem przycisk blokady „antydziecięcej” – pewność i bezpieczeństwo przede wszystkim.
Grand C-MAX to samochód sześcioosobowy. Ma trzy rzędy foteli. Przydadzą się, gdy pojedziemy na wycieczkę z dziadkami Chruczka, ale teraz zależało nam na pojemnym bagażniku (bez plastikowego motorka i wózka nie ruszamy się z domu). Dlatego złożyłem ostatni rząd foteli i zyskaliśmy w ten sposób bardzo pojemny bagażnik, który zapełniliśmy nieprzyzwoicie szybko.
Magda nieco się obawiała, czy da sobie radę z automatyczną skrzynią biegów. Powtarzała też zasłyszane gdzieś opinie, że samochody „w automacie” mają gorsze przyspieszenie. Po pięciu minutach prowadzenia Grand C-MAXa, zwróciła honor naszemu Fordowi. Jeśli tylko pamięta się o tym, by nie szukać lewą nogą pedału sprzęgła, prowadzenie samochodu z automatyczną skrzynią biegów jest bajecznie proste i przyjemne. Jedną rękę zawsze można oderwać od kierownicy i podać dziecku krakersa, albo buteleczkę z soczkiem. A przyspieszenie? Mocniejsze depnięcie na gaz i na autostradzie w mgnieniu oka mijaliśmy ciągnące się prawym pasem kolumny tirów.
Jechało się tak dobrze, że o mały włos, a przegapilibyśmy zjazd na Świebodzin i obudzilibyśmy się na berlińskim Ringu. Z A2 zjechaliśmy na niemal równie dobrą S3 kierując się na Zieloną Górę i po kilku minutach dostrzegliśmy po prawej stronie najsłynniejszy pomnik w Polsce.
Choć nie wiem, czy „pomnik” to właściwe słowo.
O Świebodzinie zrobiło się głośno w listopadzie 2010 roku, gdy odsłonięto tu 36-metrową figurę Chrystusa Króla. Postać mężczyzny w pozłacanej koronie, z rękoma uniesionymi w geście powitania, przypomina nieco statuę górującą nad Rio de Janeiro, ale „nasz” Chrystus jest oczywiście wyższy – o całe trzy metry. Sama betonowa figura ma 33 metry wysokości – liczba nieprzypadkowa – tyle lat, według teologów żył na ziemi Jezus. Głowę Zbawiciela wieńczy trzymetrowa pozłacana korona. Pomnik stoi na sztucznym kopcu o wysokości 16,5 metra. Rozstaw rąk postaci Jezusa, liczony od czubków palców lewej, do czubków palców prawej dłoni – 24 metry.
Imponujące. Ale i nieco przerażające…
Nawigacja prowadzi nas do Szprotawy. A tam miejscowi pytani o pałac bezbłędnie wskazują nam drogę i po przejechaniu okazałej bramy widzimy prawdziwy zamek nad Loarą.
Pałac w Wiechlicach spokojnie mógłby stanąć we Francji i nikt by się nie zdziwił. Na ówczesnym Śląsku (bo gdy budowano pałac w Wiechlicach, w 1795 roku, te tereny należały do pruskiego Dolnego Śląska). Pomiędzy Wrocławiem a Berlinem rozciągały się lasy i urodzajne pola. Wydawało się, że historia toczy się gdzie indziej. Ale to było tylko złudzenie. W 1813 roku Napoleon Bonaparte, wracając z mało udanej wycieczki do Moskwy, zapukał do bramy pałacu w Wiechlicach, prosząc o gościnę. No może z tym proszeniem przesadziłem, bo cesarze nie proszą o nic, ale w każdym razie zamieszkał tu na parę dni. Nie za długo, bo w stronę Wiechlic zmierzał już kolejny gość – feldmarszałek Kutuzow. Ten, to na pewno nie prosił o nocleg. Wściekły, że Napoleon dyskretnie się już ulotnił, pozwolił swoim Kozakom piec szaszłyki nad ogniskiem rozpalonym w salonie. Zaraz potem ruszył dalej, by w pobliskim Bolesławcu oddać ducha, złożony – jak na ironię – „francuską chorobą”.
W Wiechlicach gospodarowała do 1945 roku niemiecka rodzina von Neumannów. Potem stacjonowali Czerwonoarmiści, PGR pałac przerobił na spichlerz, aż kompletną ruinę, z której rozkradziono wszystko, co tylko dało się wynieść, kupił parę lat temu biznesmen z Lublina, Zbigniew Czmuda. Wyremontował obiekt sam nieraz chwytając za kielnię, by pokazywać robotnikom jak przywrócić pałacowi pierwotny wygląd.
Obsesją stało się dla niego jak najwierniejsze odtworzenie założenia pałacowo-parkowego. Dobierał odpowiedni kolor ścian, by przypominały budynki z końca XVIII wieku, a nawet dumał nad głębokością parapetów. W 2013 roku dostał nagrodę od Konserwatora Zabytków.
Hotel wygląda świetnie, ale jeszcze lepiej ma się przestrzeń wokół niego. Jest tu staw rybny (wędki stoją w wiacie obok), winnica, plac zabaw dla dzieci, trampolina, największy rower w Polsce, a w dawnych budynkach gospodarczych są gabinety SPA i rewelacyjny basen.
To chyba najbardziej niezwykłe miejsce na kąpiel, jakie widzieliśmy. Zwraca uwagę gotyckie sklepienie i podniszczone kolumny, jakby z antycznej świątyni. Tajemnicze wyżłobienia na kamiennych trzonach, to – jak się dowiedzieliśmy – efekt XX-wiecznej fantazji chłoporobotników z Państwowych Gospodarstw Rolnych, którzy przywiązywali do nich byki rozpłodowe. Hmm… W każdym razie pływa się tu świetnie.
Rano ruszamy dalej. Podobno gdzieś w tych okolicach jest opuszczone lotnisko z długim na dwa i pół kilometra pasem startowym. Nawigacja samochodowa nam raczej tu nie pomoże. Szukamy „staromodnej” papierowej mapy. Gdzie ją schowaliśmy? Głośno się nad tym zastanawiamy, gdy nasz trzyletni synek wyciąga kolorową płachtę ze schowka w drzwiach. Skąd on wie o czym mówimy? Ach, no tak… Przed snem ogląda namiętnie angielskie bajki i tam w jednym z odcinków Świnki Peppy Daddy Pig próbuje dotrzeć do Windy Castle i tak jak my, gubi się na bocznej dróżce.
Zjeżdżamy z wąskiej, brukowanej szosy – pamiątki po III Rzeszy, a może jeszcze pamiętającej czasy Cesarza Wilhelma? Wokół śpiewają ptaki i intensywnie, oszałamiająco pachnie rzepak. Typujemy gdzie pod Szprotawą może ukrywać się stare lotnisko i po chwili rzeczywiście, trafiamy na idealnie przylegające do siebie betonowe płyty, które mają ponad siedemdziesiąt lat.
To stąd startowały w 1939 roku bombowce Luftwaffe, kierując się na Warszawę. Potem przez czterdzieści lat stacjonowali tu Czerwonoarmiści, którzy wykorzystali niemiecką infrastrukturę, a nawet przedłużyli „hitlerowski” pas startowy, który miał niespełna półtora kilometra. Mieszkańcy tych okolic wspominali, jak przed Stanem Wojennym w 1981 roku lądowały tu wielkie transportowe Antonowy. Czy Rosjanie przerzucali tu czołgi znad Wołgi, żeby spacyfikować nimi krnąbrną Polszę? A może przysyłali tu na leczenie rannych żołnierzy z afgańskiego frontu i ani im w głowie była „bratnia pomoc” generałowi Jaruzelskiemu? Pewno nigdy się tego nie dowiemy. Dziś lotnisko stoi nieco opuszczone. Beton gdzieniegdzie kruszy się, ale pewno gdyby w pobliżu znajdowało się jakieś większe miasto, to za stosunkowo niewielkie pieniądze można byłoby tu urządzić port lotniczy z prawdziwego zdarzenia. Jakiś zalążek już jest, bo pasjonaci lotnictwa z Wiechlic założyli tu, na fragmencie gigantycznego pasa startowego, mały, sportowy aeroklub.
Kręcimy naszym Fordem Grand C-MAX kilka ósemek dla kurażu po betonowej pustyni i jedziemy dalej „szlakiem Napoleona” – do Bolesławca. Tędy uciekał Cesarz Francuzów w stronę swojej słodkiej Francji, a deptał mu po piętach feldmarszałek Kutuzow. Bonaparte umknął, a Rosjanin zakończył w Bolesławcu polowanie na Korsykanina i oddał ducha Bogu.
Pewnie gdyby zdarzyłoby się to w innym kraju, to carski marszałek miałby tu swoje muzeum, do którego przyjeżdżałyby szkolne wycieczki. Ale w Polsce zdolny strateg dowodzący karną ekspedycją na nasz kraj w 1792 roku, po uchwaleniu przeciw woli Rosji Konstytucji 3 maja, raczej nie ma co liczyć na sympatię i uznanie. I tak w Bolesławcu upamiętniono go obeliskiem i odchodzącą od Rynku ulicą.
A miasto jest znane i sławne w całym kraju, ale z zupełnie innego powodu.
Wszyscy kojarzą je z piękną, malowaną ręcznie ceramiką. Uwielbiamy z Magdą wzory z Bolesławca! Zresztą, nie tylko my. Tradycyjne, ręcznie malowane lub stemplowane wzory na talerzach znajdziemy na stołach w całej Polsce i w kredensach za naszą zachodnią granicą. Umówiliśmy się na zwiedzanie fabryki. Chcieliśmy wreszcie poznać proces produkcyjny i tajemnicę naszych ulubionych talerzy i kubków, bez których nie wyobrażamy sobie romantycznej kolacji.
Jak wygląda praca nad naczyniami, które tak nam się podobają? Z gliny formuje się ich kształt na kole garncarskim. Gotowe naczynia wypalane są po raz pierwszy w 800 stopniach, na brzoskwiniowy biskwit. Są gładkie, jednobarwne. I tak trafiają do pracowni malarskiej.
Malarki z niezwykłą szybkością i precyzją pokrywają naczynia wzorami. O dziwo, kolory są kompletnie różne od tych, które znamy. No bo przecież: mówisz Bolesławiec – myślisz kobalt. Tymczasem nakładane farby są wrzosowe (z tego po wypaleniu wyjdzie kolor kobaltowy) i blado-zielone (to będzie intensywna, ciemna zieleń).
Teraz naczynie lądują w kadziach z płynnym szkliwem. Godzinami malowane kwiaty, listki i kółka znikają w sekundę, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Wydawałoby się, że praca malarek poszła na marne. W piecu kubki i talerze będą piekły się przez piętnaście godzin w temperaturze ponad 1200 stopni.
Kiedy drzwi wielkiego pieca rozsuwają się, naszym oczom ukazują się pięknie udekorowane wzorami talerze, kubeczki, dzbanuszki, a nawet bombki i trzonki do sztućców. Idziemy do zakładowego sklepu firmowego i robimy solidne zakupy. Gdy się ma dziecko i dwa koty, które bezczelnie wskakują na stół, to trzeba ukochane kubki kupować na zapas. Albo odwiedzać Bolesławiec co najmniej raz do roku…
Ale choć fabryka ceramiki jest najbardziej znanym miejscem w Bolesławcu, to koniecznie chcemy tu zobaczyć coś naprawdę spektakularnego. Zjeżdżamy na szerokie błonia nad rzeką Bóbr i zadzieramy głowy w górę. Rzymski akwedukt?
Oczywiście nie. To jeden z najdłuższych kamiennych mostów w Europie. Ma pół kilometra i zbudowano go w ekspresowym tempie – w dwa lata. Ciekawe ile by to trwało teraz? Ale w 1846 roku nie był to jak widać jakiś większy problem. Na wysokości 26 metrów poprowadzono linię kolejową, która służy do dziś. Choć Niemcy, wycofując się z tych terenów w lutym 1945 roku wysadzili w powietrze środkowe przęsło, to nie uszkodzili całej konstrukcji i w ekspresowym tempie szkodę „załatano”. Chruczek szaleje na swoim plastikowym motorku nie zwracając większej uwagi na majestatyczne łuki nad swoją głową. Daje się zapędzić do samochodu dopiero wtedy, gdy obiecamy mu, że sam zatankuje naszego Forda.
Bo stacje benzynowe, to jedna z największych namiętności naszego trzyletniego synka. Uwielbia sprzedawane tu hot-dogi i soczki. Mógłby godzinami robić „porządek” na półkach z chipsami i okularami przeciwsłonecznymi. A przede wszystkim kocha „karmić” autko. I trzyma uważnie „pistolet” dystrybutora paliwa jak najcenniejszą relikwię. Pozwalamy mu na to, bo nasz Ford Grand C-MAX ma sprytny wlew paliwa. Nie ma klasycznego, zakręcanego korka, z którym na pewno nie poradziłby sobie nasz trzylatek. Nie grozi nam też to, że nalejemy do baku niewłaściwe paliwo, bo kształt wlewu pasuje tylko do jednego rodzaju „pistoletów” – w przypadku tego modelu, którym jeździmy – do Diesla.
Jeszcze raz patrzymy na mapę. Kusi nas czerwona kreska przy zachodnim skraju mapy. Dla nas, wychowanych jeszcze w „starych czasach”, gdy granica to była GRANICA, a nie miejsce, od którego nazwy miejscowości zaczynają się w innym języku, ta czerwona kreska oznaczająca kres Rzeczpospolitej, jest jak magnes. Nie możemy się nacieszyć faktem, że weszliśmy do wspólnej Europy, gdzie żaden pogranicznik nie zatrzymuje nas przed szlabanem, nie sprawdza drobiazgowo wiz w paszporcie i nie zadaje idiotycznych pytań, w rodzaju: „A gdzie to się państwo wybierają?”.
Dlatego nie moglibyśmy podjechać tak blisko do granicy, i po prostu zawrócić do domu. Dotknęliśmy lekko pedału gazu i po kilkunastu minutach byliśmy w Görlitz.
Miasto ma niezwykły klimat. Szczyci się ponad czterema tysiącami starannie odrestaurowanych zabytków z okresu gotyku, renesansu, baroku, czy secesji (nie zostało zniszczone w bombardowaniach podczas II wojny światowej). Zachowane w przedwojennym kształcie stało się planem filmowym hollywoodzkich produkcji – „Bękartów Wojny” Quentina Tarantino czy „Lektora” z Kate Winslet. Włóczymy się chwilę po starówce, zjadamy lody na deptaku, oglądamy miejscową ceramikę (czyżby podróbka naszego Bolesławca?) i wracamy do domu, mknąc prosto przed siebie równą wstęgą autostrady.