Sandomierską Starówkę można zwiedzać chodząc po śladach Ojca Mateusza, wdrapać się na wieżę, by spojrzeć na nią z góry, a nawet zejść dwanaście metrów pod ziemię, gdzie straszą duchy dzielnej Haliny i okrutnych Tatarów. Ale choć Sandomierz przyciąga tłumy turystów, w okolicy są miejsca jeszcze ciekawsze. Trudno w to uwierzyć? Załóżcie się!
Podobno Kazimierz Wielki przyjeżdżał do Sandomierza, żeby się porządnie najeść. Jak historycy podliczyli, mieszkał tu w sumie siedemnaście miesięcy. Dłużej przebywał jedynie w Krakowie.
Nic dziwnego, w jego czasach miasto otaczały winnice, sady, a czysta jak kryształ Wisła dostarczała kosze świeżych ryb. Dziś także turysta nie ma szansy tu zgłodnieć. Gdybyśmy chcieli jeść każdy posiłek w innej restauracji przy sandomierskim rynku, nie wyjechalibyśmy stąd przez tydzień. W restauracji „Pod Ciżemką”, zjedliśmy specjalność restauracji – żurek w chlebie.
Sandomierska Starówka wieczorem rozjarza się iluminacjami najważniejszych zabytków miasta. W tym blasku miasto, które zostało przez Galla Anonima zaliczone do sedes regni principales – najważniejszych grodów kraju, obok Krakowa i Wrocławia, wygląda naprawdę imponująco. XIV-wieczny Ratusz, zwieńczony wysoką attyką kryjącą dach, wyznacza centrum Rynku. Kierujemy się do Katedry. Po drodze zbaczamy w stronę jasnej bryły Collegium Gostomianum, najstarszej wciąż działającej szkoły w Polsce. Budynek stoi na skraju skarpy schodzącej do Wisły. A tuż obok wyrasta przed nami Dom Długosza. Ceglana budowla z 1476 roku to najlepiej zachowany gotycki dom mieszkalny w Polsce.
Ale jesteśmy zmęczeni podróżą, więc obiecujemy sobie, że wrócimy tu jutro, a póki co idziemy spać. Na szczęście mieszkamy dosłownie dwa kroki od Rynku – U Krępianki, tuż przy wejściu do miejskiej podziemnej trasy turystycznej. Ku naszej radości oprócz klucza do pokoju, dostaliśmy wielkie, ciężkie klucze do bramy, którymi po zamknięciu atrakcji turystycznej musimy otwierać drewniane wrota.
Z samego rana ruszamy na Podziemną Trasę Turystyczną. Wejście do największej turystycznej atrakcji Sandomierza jest od naszego pokoju oddalone o jakieś 20 metrów. Otwieramy drzwi i wpadamy w sam środek wycieczki, która właśnie wędruje za przewodnikiem po schodach w dół, do podziemi. Każda grupa musi się poruszać z przewodnikiem. Piwnice są na różnym poziomie i na 470 metrowej trasie znajduje się 367 schodków, ale raczej nie da się zabłądzić. Choć może zrobić się nam nieswojo, gdy w piwnicach zostaniemy nagle sam na sam z gotyckimi murami i duchami przeszłości. Bo sandomierskie podziemia mają swoją Białą Damę.
To Halina Krępianka, która w 1287 roku, gdy Tatarzy oblegali miasto, zdecydowała się na samobójczą misję. Udała się do tatarskiego obozu i przekonała wrogów, że zaprowadzi ich podziemnym korytarzem wprost do centrum miasta. Tatarski chan jej nie dowierzał, więc posłał z nią najpierw jedynie mały oddział zwiadowczy. Gdy wrócili i opowiedzieli, że niewiasta doprowadziła ich wprost na sandomierski rynek, całe wojsko wkroczyło do podziemnych korytarzy. Nikt nie wyszedł stamtąd żywy, bo na umówiony sygnał, mieszczanie zasypali wszystkie wejścia. Bohaterska Halina zginęła razem z najeźdźcami.
Wychodzimy z podziemi pod ratuszem, w miejscu, w którym tak bardzo chcieli się znaleźć nieszczęśni Tatarzy. Tam spotykamy znajomego sandomierskiego przewodnika. – Słyszałem, że mieszkacie w agencji towarzyskiej? – śmieje się – Oczywiście serialowej…
Okazuje się, że nasz hotel w „Ojcu Mateuszu” grał dom uciech. Cóż… spało nam się tam całkiem nieźle. Wiele ujęć do popularnego serialu kręcono też na rynku. To wzdłuż ratusza i pięknej, drewnianej studni, śmigał na rowerze Artur Żmijewski, grając sympatycznego księdza. Ekipa filmowców, która przyjeżdża do Sandomierza, mieszka zwykle w hotelu Basztowym niedaleko Urzędu Miasta, a jada w Cafe Mała przy ul. Sokolnickiego. Do zdjęć wykorzystywane są też ogrody Katedry, czy wąska brama w murach miasta – „Ucho igielne”. A gdzie jest drewniany kościółek i plebania? Wielu turystów o to pyta. Chcą być na mszy w kościele Ojca Mateusza. Ale plebania jest w Piasecznie pod Warszawą, a filmowy kościół znajduje się w Gliniance w gminie Wiązowna… Pełno tu kawiarni, restauracji, czy pizzerii: „Don Matteo”, „Dworek Ojca Mateusza”, kawiarnia „U plebana”, kubki z Ojcem Mateuszem, plakaty, zdjęcia… Serial ożywił to miasto. Najbardziej przerąbane mają jednak tutejsi księża. Podobno wystarczy, że jedna z setek wycieczek szkolnych przyjeżdżających tu w sezonie zobaczy kogoś w sutannie, i już zaczyna krzyczeć za nim: „Ojciec Mateusz idzie! A gdzie masz rower?”.
Ruszamy do sandomierskiej Katedry. „Duży kościół” Chruczek dostrzegł już z daleka. O sandomierskiej Katedrze usłyszeliśmy po raz pierwszy po tym, kiedy rozgorzała dyskusja o makabrycznym XVIII-wiecznym obrazie Karola de Prevot, przedstawiającym rzekomy mord rytualny. Apelowano, by przy obrazie umieścić tablicę z informacją, że dzieło przedstawia fałszywe oskarżenia, jednak ostatecznie w 2006 roku obraz zasłonięto. Mieliśmy to szczęście, że zanim to nastąpiło, udało nam się go jeszcze zobaczyć. Teraz turyści widzą tylko drewniany stelaż przykryty krwistoczerwoną kotarą.
W nawach bocznych Katedry jest cała seria wielkoformatowych obrazów przedstawiających rzeź ludności Sandomierza przez Tatarów a także sceny męczeństwa zakonników. Ta katedra to niezły horror! Polecamy rodzinom ze starszymi dziećmi.
Za to Dom Długosza (przy sandomierskiej katedrze) to miejsce, do którego powinien wybrać się każdy odwiedzający to piękne miasto. Jan, słynny polski dziejopis, mieszkał w stołecznym Krakowie, ale ufundował w Sandomierzu dom zakonny, który od lat trzydziestych pełni funkcję muzeum diecezjalnego. I jest tu cudowny rozgardiasz, w którym pełno jest niezwykłych zabytków, precjozów i pamiątek minionych dziejów. Jest krzyż zrabowany wielkiemu mistrzowi Zakonu Krzyżackiego pod Grunwaldem i ofiarowany przez Jagiełłę sandomierskiej kolegiacie.
Są rękawiczki królowej Jadwigi, fajka (a właściwie prawie półmetrowa faja) Adama Mickiewicza, notatnik księdza Skorupki i modlitewnik przeora jasnogórskiego z czasów „Potopu” – Augustyna Kordeckiego. Są zasuszone stopy słonia, kości mamutów, ceramika prehistorycznych ludów zamieszkujących te okolice, itd. Sergiusza najbardziej zachwycił bogato iluminowany manuskrypt o tematyce historycznej, z XIV wieku, a mnie urzekły „drewniane książki” – rodzaj zielnika w formie pudełek przypominających oprawione tomy z kory opisywanego w danym tomie drzewa, w których zamiast kartek są liście, wiórki, owoce, a nawet żerujące na drzewach chrząszcze.
Całe muzeum to urzekające pomieszanie z poplątaniem. Epoki, style i arcydzieła obok nieco jarmarcznych posążków. Wszystko należycie opisane, ale przypominające kolekcje, tworzone w XIX wieku przez bogatych filistrów, a nie sztywne muzealne sale.
Idziemy wzdłuż dawnych murów. Było tu niegdyś 21 baszt i dwie furty, z czego jedna Dominikańska, zwana Uchem Igielnym, wciąż istnieje. Przez wąziutką furtę komunikowali się z sobą bracia z dwóch klasztorów dominikańskich: jednego położonego poza murami miasta i drugiego wewnątrz murów obronnych.
Na końcu ulicy Opatowskiej widać zabytkową bramę zamykającą wylot ze Starego Miasta. To Brama Opatowska, jeden z najważniejszych zabytków miast. A nie ogarnąć wzrokiem panoramy miasta i okolicy z platformy widokowej na jej szczycie, to jakby nie być w Sandomierzu.
Przy dobrej pogodzie widać stąd na 50 kilometrów wokół. Król Kazimierz Wielki około 1362 roku kazał wybudować cztery wieże z bramami w murach otaczających miasto. Do naszych czasów ostała się jedynie Brama Opatowska. W szesnastym wieku bramę zwieńczono renesansową attyką – element dekoracyjny miał także zabezpieczać dach przed nieprzyjacielskimi strzałami z płonącymi wiechciami słomy.
– Wiesz, że w Sandomierzu mają Bramę Opatowską, a w Opatowie Warszawską? – pytam Sergiusza. Kiedy jesteśmy na Ziemi Świętokrzyskiej, z której pochodzi mój tata i w której spędzałam w dzieciństwie wiele czasu, to rzadki moment, że mogę go czymś zaskoczyć. Tak to wszystko wie i rzuca jak z rękawa datami do drugiego tysiąclecia przed naszą erą. – A w dodatku kiedyś to Opatów był miastem bogatszym i bardziej znanym niż Sandomierz.
– Serio? To jedźmy tam! – proponuje.
Właściwie dlaczego nie? To miał być wpis o Sandomierzu, ale do Opatowa, zwanego niegdyś Żmigrodem, jest stąd zaledwie trzydzieści kilometrów. Dla naszego Forda C-MAX to lekka przejażdżka, więc ruszamy w drogę.
Wąski gościniec zapewne niewiele zmienił się od czasów Kazimierza Wielkiego. Jedyna „nowinka” techniczna, to asfalt zamiast ugniecionego błocka. Ale droga, jak za dawnych czasów, wije się omijając – zapewne – kiedyś rosnące tu większe drzewa. Dziś po obu stronach ciągną się nieprzerwanie równe linie drzewek owocowych. Z bocznej, piaszczystej drogi wyjeżdża nagle ciągnik. W ułamku sekundy deska rozdzielcza naszego Forda C-MAX rozbłyska na czerwono i piszczy ostrzegawczo. Natychmiast naciskam na hamulec. Ufff… Udało się. Ale skąd ten samochód wiedział, że kilkanaście metrów przed nami nagle pojawiła się „przeszkoda”? To inteligentny system ochrony, rodzaj radaru. Przetestowaliśmy go – mimo woli. Ale mamy nadzieję, że to ostatni raz…
Żeby ukoić nerwy, zjeżdżamy na pobocze i przez kilka minut wdychamy zapach świeżych kwiatów. Pozwalamy też Chruczkowi pobawić się trochę opuszczaniem i zasuwaniem elektrycznej szyby w drzwiach z jego strony. Gdy jednak uznaliśmy, że już wystarczy, naciskamy przycisk z symbolem dziecka pod lewą przednią szybą i blokujemy drzwi i okna. To kierowca tu decyduje, a dziecko – nie bez protestów, musi się z tym pogodzić. Nasz Ford stosuje zatem także metody wychowawcze… Jedziemy dalej!
Po kilku minutach jazdy stajemy przed romańską Kolegiatą św. Marcina z Tours. To jeden z najcenniejszych i najstarszych kościołów w Polsce. Ale niestety, zamknięty. No nic, może to dlatego, że jesteśmy tu jeszcze przed sezonem.
Na szczęście na ciężkich wrotach jest podany numer telefonu. Dzwonimy i za kilka chwil miła pani otwiera nam drzwi Kolegiaty, wprowadza do wnętrza. I okazuje się być świetnym przewodnikiem, który pokazuje nam to, co najcenniejsze w tym miejscu. Według Jana Długosza fundatorem katedry miał być syn Bolesława Krzywoustego – książę Henryk Sandomierski. W XII-wiecznym kościele zachwyca nie tylko barokowa polichromia z XVII wieku, która sprawia, że wnętrze jest leciutkie jak mgiełka i czujemy się w nim jak w bajce o księżniczkach, rycerzach, no i przede wszystkim świętych. Ale prawdziwe cudo to Lament Opatowski. Płaskorzeźba z brązu to jedyne w Polsce tak niezwykłe przedstawienie żałobne. Odlana w 1536 roku scena, umieszczona na nagrobku kanclerza wielkiego koronnego Krzysztofa Szydłowieckiego, przedstawia grupę 41 osób, które wstają od uczty, poruszone niespodziewaną wiadomością o śmierci kanclerza. I tak, bez przedstawienia postaci zmarłego, widzimy jego stan i zasługi – zgromadzeni to szlachta i możni, może nawet król Zygmunt Stary. Rozpaczającym ludziom wtórują charty i sokoły. Kunszt wykonania postaci i pokazania ich emocji robi piorunujące wrażenie. Podejdźcie więc bliżej i zatrzymajcie się na chwilę, by obejrzeć dokładnie ten unikat w skali kraju.
Z kościoła ruszamy do jednych z najciekawszych w Polsce podziemi miejskich. Ciekawe, jakie robią wrażenie po tych z Sandomierza! Podziemna Trasa Turystyczna w Opatowie to piwnice kupieckie z XIV i XV wieku. Mają trzy poziomy, 46 komór i biegną pod Rynkiem na długości 400 metrów i na głębokości nawet 14 metrów. Jako, że niezwykle prężnie rozwijający się wówczas Opatów leżał na skrzyżowaniu ważnych szlaków handlowych, a w lessowym podłożu dobrze i głęboko się ryło, kupcy składowali tu towary. Temperatura panująca w podziemiach, stała i niska przez cały rok, była idealna do przechowywania jedzenia i wina.
Podziemia w Opatowie są super i Chruczek był zachwycony wędrówką przez mroczne korytarze i bawieniem się latarką. Nas trochę przytłoczyło to, że gospodarze chcą koniecznie pokazać w tej przestrzeni wszystko. W poszczególnych komorach są więc wystawy geologiczne, etnograficzne, upamiętniające bohaterów wojennych, pokazujące życie dawnych handlarzy, czy współczesnych górników, którzy zabezpieczali stropy. Słowem – horror vacui, a gdyby, bez tego całego szaleństwa, skupić się na jednym wątku – dawno minionych, ale niezapomnianych latach świetności Opatowa, wycieczka robiłaby dużo lepsze wrażenie.
Na nas największe zrobiła historia o tym, jak właściwie doszło do odkrycia opatowskich podziemi. Otóż, w latach 60-tych na „CPN” przy rynku podjechał wypełniony ludźmi autokar. I nagle… zapadł się pod ziemię! A Polacy to sprytny, trzeźwo myślący naród, więc do dziury zaczęli wchodzić ludzie w poszukiwaniu skarbów. Na pomoc wezwano grupę górników pracującą w podziemiach w Sandomierzu. Zaczęli wykopy obok restauracji Żmigród i trafili na zespół korytarzy rozchodzący się we wszystkich kierunkach. Trasa została udostępniona do zwiedzania w 1984 roku.
Z Opatowa ruszamy w kierunku Ujazdu. Chcemy pokazać Chruczkowi zamek Krzyżtopór. Po obu stronach bramy widnieją potężne znaki – krzyż i topór. Dzieło pomysłu Krzysztofa Ossolińskiego nigdy nie zostało w pełni ukończone i wyposażone, a jego fundator cieszył się nim krótko. Zmarł nagle w rok po zakończeniu budowy. Dziś jest to trwała ruina, ale i tak robi wrażenie. Bo:
„okien miał tyle, ile dni w roku, pokoi tyle, ile tygodni; sal wielkich tyle, ile miesięcy, a cztery narożne jego baszty odpowiadały liczbie kwartałów”.
Z Ujazdu niedaleko do kolejnego niezwykłego miejsca w regionie. Odrestaurowany pałac w Kurozwękach to dziś hotel, a na przypałacowych terenach mieści się jedyna w Polsce hodowla bizonów. Bizony można tu oglądać podczas safari, a pałacowa restauracja to jedyne miejsce w Polsce, gdzie można skosztować „bizonburgera”.
Nasz weekend kończymy w Szydłowie, nazywanym „polskim Carcassonne”. Oryginalne, francuskie Carcassonne Chruczek już widział.
A tu, choć wybudowane przez Kazimierza Wielkiego okalające miasto mury robią niezwykłe wrażenie (ich długość wynosiła 1080 m, a grubość dochodziła do 1,8 m.), a tutejsza synagoga jest świetnie zachowana, nas przyciąga tu inny unikatowy zabytek. To kościół ze słynnej „serii baryczkowskiej” ufundowanej przez monarchę.
Marcin Baryczka to taki nasz Jan Nepomucen – też z inspiracji króla zamordowany, tyle, że miał gorszy PR. Utopionego w Wełtwie na polecenie Wacław IV Nepomucena zna cała Europa. Kult utopionego w Wiśle na polecenie króla Baryczki nie przyjął się – prawdopodobnie z powodu poważania jakim cieszył się jedyny polski monarcha z przydomkiem Wielki… Dość, że skarcony przez surowego zakonnika za niemoralne prowadzenie się król, pozbył się intruza. Potem ufundował na ziemi sandomierskiej serię kościołów pokutnych. Ale nie był do końca skruszony, co widać po kościele św. Władysława w Szydłowie. Świątynie jest dwunawowa, przez co zamiast wchodzić na pełen świetności ołtarz, prosto z kruchty wpadamy na wielki filar, który zasłania nam całą potęgę Pana. Ot, tyle warta królewska pokuta…
Przepis na rodzinny weekend na Ziemi Sandomierskiej:
Co zwiedziliśmy?
Kościół św. Władysława, ul. Staszowska 15, Szydłów, wstęp wolny
Gdzie mieszkaliśmy?
a
Gdzie jedliśmy?
Restauracja Pod Ciżemką, ul. Rynek 27, Sandomierz, www.hotelcizemka.pl/restauracja
Restauracja Żmigród, pl. Obrońców Pokoju 25, Opatów, www.zmigrod.com
a
Czym jeździliśmy? Ford C-MAXa
a