Listonoszka dowożąca pocztę do Gasadalur to chyba najszczęśliwszy człowiek na całych Wyspach Owczych.
Podjeżdżam ostrożnie i zatrzymuję się w małej zatoczce przed wjazdem do tunelu. Światła z przeciwka zbliżają się szybko i po chwili mija mnie niebieska furgonetka z napisem „Posta”. Za kierownicą siedzi starsza kobieta. Uśmiecha się i mijając mnie macha przyjaźnie przez mokrą od deszczu szybę.
Ruszam powoli wąskim, jednojezdniowym tunelem wykutym w wulkanicznej skale. Długą na 1700 metrów podziemną przeprawę przez górę otwarto w lutym 2003 roku. Do tamtego czasu, przez całe wieki Gasadalur była odcięta od świata. Trzy razy w tygodniu listonosz musiał brać na plecy torbę i iść dziewięć kilometrów przez góry wąską, stromą ścieżką pnącą się nad urwistym klifem.
Małe, liczące zaledwie dwanaście domów osiedle, było ostatnią wioską na Wyspach Owczych, którą połączono drogą ze światem. I choć wydaje się to nierealne, to jakoś sobie ludzie z tym radzili. Nawet w jednym z domów mieszkał nauczyciel i odbywały się u niego lekcje dla kilkorga dzieci – niczym w Bullerbyn.
Tunel jest rzeczywiście wąski. Nie ma szans, by minęły się w nim dwa samochody. Dlatego co sto metrów są małe zatoczki. W razie czego można się schować i przepuścić jadący z przeciwka pojazd. Ale nie tym razem. Całe 1700 metrów przejeżdżam bez przeszkód. Wyjeżdżam z tunelu i widzę na przeciwległym wzgórzu wioskę. Zjeżdżam kilkoma serpentynami i zatrzymuję się przy pierwszej farmie. Stąd wąską ścieżką idę w lewo, nad siedemdziesięciometrowy klif.
Przyjechałem tu po to, żeby na własne oczy zobaczyć kultowy obrazek z Wysp Owczych – wąski wodospad opadający z klifu do oceanu, ponad wodą zabudowania wznoszącej się nad przepaścią wioski, a w tle monumentalne, ośnieżone szczyty gór.
No i gór nie widzę, bo toną w chmurach. W sumie i tak mam szczęście, bo tylko kropi i wieje wiatr. A mogłoby przecież lać. W końcu w grudniu leje tu ponoć na okrągło.
Mimo wszystko robię zdjęcie i spacerkiem idę do Gasadalur. Wioska wygląda na kompletnie wyludnioną. Czyżby po otwarciu tunelu wszystkich skusił wielki świat? Zamiast sklepiku spożywczego, przy drodze ktoś postawił samoobsługowy stragan z warzywami. Kålrabi, czyli kalarepa po 100 koron (czyli 57 złotych za worek – drogo). Tyle rozumiem. Obok rzepa, czy rzodkiew…
Nie wiem. Wszystko moknie na deszczu i jakoś nie wygląda na to, by po warzywa ustawiał się ogonek zachwyconych klientów.
Wchodzę pomiędzy budynki. Jedne nowsze, obite sidingiem. Ale są też starsze, z dachami pokrytymi mokrą darnią. Wszędzie pusto, tylko za drucianym ogrodzeniem stoją nieruchomo dorodne gęsi.
Nagle widzę przed sobą ruch. Podbiegają dwa psy. Spinam się, bo nie jestem typem zwierzoluba, który leci pogłaskać każdego kundla w okolicy. Ale te psy są spragnione zabawy i rozrywki. Jeden natychmiast kładzie się na plecach i wystawia brzuch na pieszczoty. Drugi przynosi mi gumowego kurczaka i wymownym gestem wypuszcza z pyska pod moje nogi.
Głaszczę więc jednego i rzucam gumowego kurczaka drugiemu. A on, w szaleńczym pościgu dopada zdobycz, przynosi mi ją z powrotem i chce się bawić od początku.
Na szczęście po kilku minutach psy uznają, że już się dość nabawiły i pozwalają mi odejść. Idę w stronę zrozumiałego w całej Europie napisu „Cafe”, ale tym razem nie napiję się gorącej kawy. Drzwi są zamknięte. Nie chcę się dobijać, bo chyba nie wypada. Na pewno, gdy 1 maja ruszy sezon, wszystko będzie już otwarte.
Deszcz zacina coraz mocniej. Trzeba jechać dalej.
4 komentarze
Rzeczywiście, koniec świata. A jednaj chciałbym tam pojechać 😉
Ja też 🙂
Brzmi pięknie. Pamiętam, jak dwa lata temu w lutym jechaliśmy z dziećmi na sam koniec Szkocji. Były miejsca, gdzie przez 80 km nie było nic poza przyrodą… niezapomniane chwile.
Szkocja, i to właśnie taka daleka, jest wysoko na naszej liście miejsc do odwiedzenia.