Biały piasek, lazurowa woda, smukłe palmy i rafa koralowa. Takie właśnie wybrzeże ma Zanzibar. Jest to niesamowite miejsce na rodzinny urlop. Ale co można tu robić poza leżeniem na plaży?
Miejscowości turystyczne wyglądają tu tak, że mamy wioskę (małe domki, zwykle bez elektryczności i wody), biegnącą przez nią drogę (głównie bez asfaltu, za to z dziurami). To prawdziwy Zanzibar, a nie ten z folderów biur podróży. Dopiero w pasie wybrzeża, za wysokim płotem, stoi rząd turystycznych hoteli-bungalowów zamykanych na ciężką bramę.
Za murem, albo wysokim płotem jest kompletnie inny świat. Wysypane białym piaskiem alejki, równo przystrzyżona egzotyczna roślinność, basen, leżaki, muzyka przy barze. Większość turystów z takiej enklawy wypuszcza się jedynie na hotelową plażę, a po tygodniu odjeżdża taksówką na lotnisko.
W hotelach nad oceanem są także świetne restauracje. My odwiedziliśmy Bandas w Matemwe, gdzie zjedliśmy tuńczyka w kardamonie i cynamonie. To była najlepsza ryba, jaką jedliśmy w życiu. Jeśli będziecie na Zanzibarze, wpadnijcie do Bandas chociaż na obiad na tego boskiego tuńczyka lub krewetki i do tego butelkę białego schłodzonego wina. Na dodatek można zamawiać po polsku. Właścicielami jest para naszych przyjaciół, globtroterów, którzy po kilku latach pracy w Sudanie Południowym postanowili osiąść w spokojniejszych stronach. Afrykę znają na wylot i mają nosa do ludzi. Ich lokalna ekipa chodzi jak w zegarku, jest serdeczna i zna polskie zwroty. To naprawdę to jedno z najfajniejszych miejsc, jakie widzieliśmy na Zanzibarze.
Inną wartą uwagi restauracją jest The Rock, uważana za najpiękniej położoną restaurację na świecie. Leży na skale nad lazurowymi wodami oceanu indyjskiego, a przypływa się do niej łódką. Najbardziej efektownie wygląda w czasie przypływu, więc trzeba dobrze wyliczyć czas, kiedy przyjedziemy na miejsce. Jest to na pewno atrakcja, którą warto zobaczyć, ale jeśli nie chcecie płacić rachunku słonego jak fale oceanu (przeciętnie 50-70 dolarów od osoby), idźcie na obiad w restauracji Upendo na plaży, za to z widokiem na The Rock. Chruczek zjadł tam paluszki rybne (28 zł), ale były to prawdziwe kawałki tuńczyka w panierce, a nie ryba zmielona z kutrem, jaką znamy z naszych supermarketów.
O jedzeniu na Zanzibarze przeczytasz TUTAJ
Z naszego hotelu wybraliśmy się na plażę (o plażach na Zanzibarze przeczytasz TUTAJ), na której zawsze kręci się kilku miejscowych proponujących rejsy łódką, albo chcących pogadać z turystami. Około kilometra od brzegu fale rozbijają się o rafę koralową, a przy brzegu woda jest spokojna i płytka. Można założyć maskę i na wyciągnięcie ręki obserwować rybki, kraby i inne dziwne morskie rośliny i zwierzęta. Bardziej efektowne widoki zobaczymy podczas rejsu na rafę koralową, ale my wstrzymaliśmy się z tą atrakcją do czasu, kiedy Chruczek nauczy się zanurzać głowę pod wodę.
Gdy odpływ odsłonił ostre kawałki rafy i pola morskiej trawy, wróciliśmy do hotelu. W samą porę, żeby załapać się na „zbiory” orzechów kokosowych z palm rosnących nad basenem. Wskoczyliśmy dla ochłody do czystej wody i wypiliśmy cudowne mleczko kokosowe ze świeżego orzecha. To chyba najlepszy naturalny energizer!
Prawdziwą przygodą jest wyjście do wioski. Za ciężką bramą strzegącą hotelu toczy się proste życie.
Jeżdżą busiki dalla dalla, które nie maja okien, na dachu wiozą bagaże – worki z ryżem albo naręcza gałęzi, i – jak mówi Sergiusz – charakteryzują się tym, że mieści się w nich dowolna liczba Murzynów. My w szczytowym momencie naszej podróży naliczyliśmy 28 osób w ciasnym wnętrzu, siedzących na ławach, na podłodze, albo wiszących na zewnątrz pojazdu.
W wiosce mężczyźni siedzą pod „sklepem”, w którym można kupić kokosy i pomarańcze, lokalna młodzież boso gra w piłkę nożną, a brudne dzieci w obdartych ubraniach prowadzają na sznurkach swoje kraby.
Biedne zwierzęta nie wyglądają jakby miały dożyć nocy, ale matki są zajęte praniem w miednicy albo obieraniem warzyw na kolację i nie zwracają uwagi na okrutne zabawy najmłodszych. Zresztą na nic nie zwracają uwagi, bo widać, że dzieci są totalnie puszczone luzem, nie mają śladu wychowania, czy wpojonych wzorców, jakie mają dzieci w Europie. Życia uczy ich instynkt, przyroda, ulica.
Pewnie z czasem, dzięki szkole się to zmieni, ale banda kilkulatków, która otoczyła nas szczelnie i prowadziła przez całą wioskę sprawiała wrażenie stada rozkrzyczanych dzikich zwierzątek. Dotykały blond włosów Chruczka, jego jasnej skóry, w dziesiątkę wsiadały na wózek naszego syna. Niektóre próbowały żebrania, jednak dużo mniej śmiało niż w bardziej turystycznych afrykańskich krajach, gdzie hordy dzieci polujące na plastikowe długopisy czy cukierki, są jak dobrze zorganizowana mafia.
Nie liczcie też na lokalną restaurację w takich miejscach. Jedyne, co udało nam się znaleźć w wioskach, które odwiedziliśmy, to brudny bar z zimnymi frytkami i szaszłykami. Frytki wrzucają tu do ostrego sosu, mieszają z surówką i podgrzewają. Do tego podają szaszłyki, które w rzeczywistości są chrząstkami z odrobiną mięsa a całość zawijają w gazetę. Nic dziwnego, że miejscowi obficie topią to świństwo w ostrym sosie. Za lokalne danie zapłaciliśmy dolara, ale i tak nie było warte swojej ceny.
Świetną rodzinną zabawą jest wieczorny spacer po plaży. Możecie oglądać piękne gwiazdy (polujcie na Krzyż Południa i zobaczcie jak niezwykle wygląda Wielka Niedźwiedzica w perspektywy drugiej półkuli). I zorganizować emocjonujące bezkrwawe krab safari. Wystarczy latarka i chwila spaceru po plaży, a spod nóg bedą nam wyskakiwać setki skorupiaków. Nie można powiedzieć, że chodzą bokiem, bo raczej galopują. Warto zaobserwować, jak chowają się do dziur w piasku. Nasz Chruczek był zachwycony ganianiem krabów po plaży i czuł się jak prawdziwy myśliwy.
PS. Podczas zabawy nie ucierpiał żaden krab.
2 komentarze
Hej! W styczniu jedziemy z naszym (prawie) dwulatkiem na Zanzi. Wprost proporcjonalnie do upływających dni wzrasta moja panika pod kątem wszelkiego choróbstwa. Pierdoła będzie zaszczepiona na wszystkie możliwe opcje ale … malaria. Jak wyglądał temat komarów podczas Waszego pobytu? Było wykonalne, żeby się przed cholerstwem uchronić?
Cześć Kinga! Powiem Ci że my, w czasie pory deszczowej, nie widzieliśmy na Zanzi zbyt wielu komarów. A włóczyliśmy się i po mieście i po plażach i po buszu i po wioskach. W hotelach są moskitiery. No ale już wieczorem na tarasie nie ma. Zresztą pokutuje opinia, że na wyspie nie ma malarii. W związku z czym znam mnóstwo ludzi, którzy nie stosują profilaktyki malarycznej ani u siebie ani u dzieci. Ale na własne oczy widzieliśmy lokalne dzieci z malarią… Więc nie ufałabym obiegowym opiniom. My wszyscy braliśmy Malarone, Wili Malarone Pediatric. Zrobisz co uważasz, ale jakbym miała radzić – szczepić się na wszystko i brać Malarone oraz stosować bardzo silne repelenty z apteki, z żadnej drogerii. I koniecznie weźcie leki antyhistaminowe – syrop typu Piryton czy tabletki rozpuszczalne i wapno. Generalnie zdrowy i nieuczulony Wilhelm nigdy nie miał tylu alergicznych ataków jak w kontakcie z rzeczywistością na Zanzibarze.