Bieszczady. Ziemia przeklęta, z której wyrzucono rdzennych mieszkańców, niczym Indian z Manhattanu, stała się ziemią obiecaną wszelkiego rodzaju hipisów, uciekinierów i niedostosowanych społecznie indywiduów. Co takiego jest w tym miejscu?
Zobaczyłem furkoczące na wietrze flagi tybetańskie i nacisnąłem hamulec.
– Tylko nie tutaj! Nie zatrzymuj się! – ostrzegawczo syknęła Magda.
Ale ja już parkowałem.
– Nie wychodzę z samochodu! – kategorycznie zapowiedziała moja żona.
Ale Wili już odpinał pas i po sekundzie z radosnym śmiechem biegł w stronę pomazanych kolorową farbą drzwi.
– Niczego tu nie zjem! Nie ma mowy! – Magda nie mogłaby już wyraźniej dać mi do zrozumienia, że wybrałem fatalne miejsce na obiad. I mógłbym ją godzinę przekonywać, że jest przecież czternasta, a przed nami co najmniej dwie godziny jazdy po małych, bieszczadzkich wioskach i szukania drewnianych cerkiewek z listy UNESCO. No a Wili pięć minut temu powiedział nam, że jest głodny…
Oczywiście wiedziałem doskonale o co chodzi.
Na krótkiej czarnej liście Magdy są wszystkie odrapane budy, w których spóźnieni hipisi sprzedają koraliki, płyty z muzyką reagge, rewolucyjne manifesty, a przede wszystkim podejrzane wegetariańskie żarcie.
Ten rejon Podkarpacia, tak jak Podhale, kusi życiowych outsiderów, którym coś się w życiu zawaliło i podjęli decyzję, by zmienić klimat i uciec z miasta w góry.
Problem w tym, że Bieszczady od Podhala różnią się właśnie tym, że w moich rodzinnych stronach przydrożne karczmy prowadzą najczęściej lokalsi. Jedzenie jest lepsze lub gorsze, ale wiadomo czego się spodziewać. I większość restauracji podaje wariacje na temat kuchni regionalnej.
W Bieszczadach jest inaczej. Bo akcja „Wisła” wymiotła lokalnych łemkowskich i bojkowskich górali. Na ich miejsce, do opustoszałych wiosek zaczęli zjeżdżać najróżniejsi dziwacy, nie potrafiący lub nie chcący dostosować się do życia w społeczeństwie. Dopóki mieli pieniądze, pili piwo pod sklepem, a potem, gdy kasa się kończyła, zatrudniali się w Lasach Państwowych jako drwale. Co bardziej przedsiębiorczy, ze swojego alkoholowego hobby czynili zawód i zakładali mordownie, w których „drwale” i coraz liczniejsi przyjezdni, mogli wydać zarobione/przywiezione pieniądze. Tak powstawały „Chaty łysego filozofa”, czy inne „Siekierezady”. Bez tych wariatów południowo-wschodni kraniec Polski byłby bezludną pustynią. Jeżdżąc Wielką Pętlą Bieszczadzką, która zaczyna się i kończy w Lesku, co chwilę mijamy szyldy zapraszające do galerii sztuki w drewnianych chatach z bali, „bieszczadzkie samotnie” dla stęsknionych ciszy poetów, albo stadniny prowadzone przez przedsiębiorczych mieszczuchów, którzy „rzucili wszystko i wyjechali w Bieszczady”.
Wszystko wygląda tak, jakby tutaj obowiązywało jakieś inne prawo. Może nie ma podatków? Albo kontroli skarbowej, a policja nie zapuszcza się dalej niż do Leska, z przyzwyczajenia obawiając się partyzantów UPA? W każdym razie nasilenie artystycznej wolności gospodarczej jest tu imponujące. Oczywiście wiele lokali, to obwieszone koralikami hipisowskie budy, takie jak ta, w której właśnie zniknął nasz syn.
– Wili!
Magda przełamuje się, z zaciętą miną wchodzi do środka i siada przy drugiej świeżości stoliku.
Nasz syn już się zaziomował z zakolczykowaną i zadredowaną ekipą i popija soczek pomarańczowy.
Zamawiam falafle, bo wiem, że Magda je lubi. I bukiet sałatek. A dla Chruczka – duże naleśniki z konfiturami.
Magdę zaczyna boleć brzuch, jeszcze przed pierwszym kęsem.
Przez dwa dni będzie na mnie patrzeć z wyrzutem: „dlaczego mi to zrobiłeś???”.
A Chruczek już wie, gdzie chce pracować, jak będzie dorosły.
Bo bieszczadzkie klimaty bardzo mu odpowiadają. Tylko czy za parę lat będzie to jeszcze tak wyglądało? A może pozostanie wyłącznie skomercjalizowana legenda, jak w knajpie „Zakapior” w Polańczyku? Bo naturalną koleją rzeczy hipisi prowadzący te wszystkie chaty „łysego filozofa”, albo się dorobią, albo odejdą do Krainy Wiecznych Łowów. Jeśli się dorobią, to odremontują swoje koliby, zaczną na piętrze wynajmować letnikom pokoje, przed chatą postawią Land Rovera. A za góra dwa pokolenia Wołosate, Ustrzyki Górne, czy Przysłup będą wyglądać dokładnie tak samo jak Bukowina, Zakopane czy Kiry. Bo taka jest kolej rzeczy. Spieszmy się kochać Bieszczady…
2 komentarze
Dokładnie to samo pytanie sobie zadaję. Jak Bieszczady będą wyglądały za pare lat? Już teraz widzę ile się zmieniło chociażby w Wetlinie od czasów, kiedy jeździliśmy tam na obozy harcerskie w liceum, czyli ponad dwadzieścia lat temu. Jednak ten jedyny w swoim rodzaju klimat, duch dla tych, którzy chcą to znaleźć pozostanie. Muszę koniecznie wybrać się tam z moimi synami….Dziękuję za kolejną inspirację:-)
Ja pamiętam Bieszczady z obozów i rajdów konnych też z 20 lat temu. Do dziś pamiętam rozgwieżdżone noce, jeżdżenie na oklep o świcie i śpiewanie przy ognisku. To jedne z najpiękniejszych wspomnień turystycznych z młodości. Dlatego wierzę, że te stanice harcerskie czy obozowiska konne do dziś dają te same emocje. Bo przecież niebo, gwiazdy, góry, ognisko i dźwięk gitary wciąż są te same. Nawet jeśli w dolinach i miasteczkach tak wiele już się zmieniło.