Home Podróże po świecieEuropaNiemcy Dolna Saksonia: wilki i tygrysy

Dolna Saksonia: wilki i tygrysy

by Magda Pinkwart

Wczorajsze stada owieczek na wyciągnięcie małej rączki, a nawet koniki mogą się schować. Dziś poznaliśmy naprawdę dzikie oblicze Dolnej Saksonii.

Na śniadanie, na naszym tarasie z widokiem na jezioro, zjedliśmy świeże maślane bułeczki, które poprzedniego dnia zamówiliśmy w recepcji. Chruczek popił swoją porcję napojem czekoladowym “Heidi” i zażądał przygody. Wyruszyliśmy więc z naszego campingu o świcie obiecując mu solidną dawkę wrażeń.

Nie odjechaliśmy nawet kilku kilometrów, gdy na wielkiej łące dostrzegliśmy przechadzające się dumnie żurawie.

– Chruczek, zobacz, żurawie!

– Taak – śpiewnie zachwycił się nasz synek.

– O, mamo, krówki – wskazał nam stadko koni.

– To koniki kochanie.

– Krówki – upierał się Chruczek dopóki chwilę później nie minęliśmy stada krów.

– Koniki! – wpadł w zachwyt.

– Nie, to akurat były krówki.

– Dinozaury.

– Nieważne…

Łagodny pejzaż pól i łąk przeplatały pięknie utrzymane miasteczka z ceglanymi domkami i idealnie uporządkowanymi ogródkami. A my pokazywaliśmy naszemu synowi bogactwo fauny Dolnej Saksonii.

– O, zając przebiegł nam drogę – krzyknął Sergiusz.

– Nie zauważyłam – złościłam się, bo akurat odwróciłam się, żeby podać Chruczkowi picie.

– No to proszę… – uśmiechnął się, bo w tej sekundzie, jak na zawołanie, spod kół naszego auta wyprysnął drugi szarak.

Chruczek był zachwycony. Po zjeździe z głównej drogi utknęliśmy w kierdlu znanych mu już długowłosych owiec charakterystycznych dla regionu Luneburger Heide, które powitał radosnym “baa baa black sheep” i uparł się, że chce tu zostać i je głaskać. Obiecywaliśmy mu, że teraz będzie jeszcze więcej atrakcji, bo zaraz zobaczy prawdziwe wilki. Ale, jak to trzylatek, nie dał się przekonać. Dlatego, kiedy podjechaliśmy pod niepozorny budynek Wolfcenter, nie spodziewaliśmy się fajerwerków. Chruczek natychmiast wbiegł do niewielkiego muzeum i momentalnie zapomniał o owcach. Z iskrami w oczach dopytywał się o każdy eksponat. Nic dziwnego, na wystawie naturalnej wielkości wilki wyglądały jak żywe. Można było tu zgubić się w prawdziwym lesie, między drzewami zza których śledziły nas czujne, żółte ślepia, założyć specjalne słuchawki i doświadczyć tego, jak słyszy wilk. Albo włączyć nadajnik z różnymi odgłosami wilków – powarkiwaniem, mruczeniem i oczywiście wyciem. Chruczkowi ta instalacja spodobała się najbardziej, i kiedy podeszła do nas nasza przewodniczka, w całym muzeum rozbrzmiewało potępieńcze wycie, które raz za razem uruchamiał nasz synek.

Wilki w wolfcenter są przyjazne, ale lepiej za blisko nie podchodzić.

Wilki w wolfcenter są przyjazne, ale lepiej za blisko nie podchodzić.

Ekspozycja to dobry początek wizyty, bo wprowadza nas w świat zwierząt, które w naszej części świata mają wyjątkowo złą prasę.
– To wszystko przez bajki o Czerwonym Kapturku i Trzech Świnkach – tłumaczy nam przewodniczka. – Przecież w naszym kręgu kulturowym każde dziecko od najmłodszych lat wie, że wilk jest zły, głupi i ma wielkie zęby.
– Z Chruczkiem jest inaczej – przerwałam jej.  – On uwielbia bajkę o Trzech Świnkach. A kiedy pytam go, jaka jest jego ulubiona postać, to ze złośliwym uśmiechem odpowiada, że wilk.

Czujny i spokojny – wilk.

Czujny i spokojny – wilk w Wolfcenter.

– No to zobaczymy, czy spodobają mu się prawdziwe wilki…

Najpierw zobaczyliśmy watahę wychowaną przez ludzi. Wilki leżały sennie przyglądając nam się i żywiej reagowały tylko na widok biegającego radośnie Chruczka.

– Kiedy dziecko biega, w wilku chcąc nie chcąc włącza się instynkt i rusza za nim w pościg – ostrzegła przewodniczka.

Na szczęście rozbrykanego Chruczka dzielił od watahy solidny, wysoki płot. Potem podeszliśmy do dzikiego stada. To wilki wychowane przez… wilki. Są dużo bardziej nieufne, kryją się w lesie.

W takim luksusowym domku na drzewie można zamieszkać. Rezerwując miejsce na rok do przodu, w sezonie za 800 euro za noc.

W takim luksusowym domku na drzewie można zamieszkać. Rezerwując miejsce na rok do przodu, w sezonie za 800 euro za noc.

Wreszcie podeszliśmy do terenu zamieszkanego przez białe wilki polarne z arktycznej Kanady. Są największe ze wszystkich. Stanęliśmy z nimi oko w oko i to był moment, by… zawyć.

Wyciem wilki znaczą swoje terytorium i ostrzegają się przed niebezpieczeństwem. A także zwołują się na polowanie i przygotowują do niego. Coś jak u nas myśliwi grający na rogu. Nasza przewodniczka zaintonowała, my razem z nią, a do nas dołączyły się wilki. Wyły, podnosząc wysoko głowy w niebo i dobywając z gardła głęboki dźwięk. Wkrótce odpowiedziały im inne. I zaraz mieliśmy wokół siebie niezwykły koncert tych dzikich zwierząt.

Karmienie wilków to niezwykły spektakl.

Karmienie wilków to niezwykły spektakl.

Chruczowi bardzo się podobało, ale jak to on, szybko zaczął szukać nowych wrażeń. I na pół godziny zaszył się w piaskownicy. A w Wolfcenter piaskownica jest z prawdziwego zdarzenia i przypomina wilczą zagrodę. Kilkupiętrowa, na skałach, z wydrążonymi w starych pniach rynnami, którymi dzieci mogą pompować wodę. Potem karmienie. Trzy razy dziennie odbywa się tu spotkanie z przewodnikiem, który opowiada o wilczych zwyczajach, a potem rzuca wygłodniałym zwierzętom surowe mięso. Wilki na woń krwawych befsztyków zamieniają się w prawdziwe bestie. Skaczą sobie do gardeł, ścigają się po lesie, walczą. Tymczasem Chruczek spostrzega zagrodę kózek, do której dzieci mogą wchodzić, by przytulić biegające wolno małe jagniątko. Idziemy razem z nim, robimy mu zdjęcia, kiedy przytula mięciutkie, przyjazne zwierzątko.

Chruczek ściga przyjazną kózkę. Za chwilę rozegra się dramat.

Chruczek ściga przyjazną kózkę. Za chwilę rozegra się dramat.

Kózka drobi małymi nóżkami, Chruczek za nią. Biegnie w stronę zagrody, jej śladem Chruczek. My radośnie filmujemy te igraszki maluchów dwóch gatunków. Wreszcie kózka przebiega przez wąski otwór w siatce, która oddziela wybieg od zagrody wielkich rogatych capów, a Chruczek… lekko pochyla główkę i w wpada za siatkę za nią. My w panice porzucamy aparaty i kamery i lecimy ratować dziecko. Chruczek już jest pod szopą, z której od dłuższego czasu, żując trawkę jak mafioso na włoskich kryminałach, przyglądał się nam wielki, groźny cap. Teraz wydawał się mieć niezły ubaw, kiedy dwoje ludzi oddzielonych siatką macha rękami i krzyczy rozpaczliwie do dziecka, które znalazło się w zagrodzie wielkich kóz.

– Chruczaszku, chodź do mamusi!

– Kochanie, chodź tu szybko!

– Chcę głaskać kózkę – odpowiada uparcie Chruczek nie rozumiejąc w jak groźnej sytuacji się znalazł i nie zamierza się ruszyć. My tylko patrzyliśmy, kiedy stary cap ruszy w jego kierunku.

– Chruczaszku, chodź, kupimy ci ice-cream! – kusiliśmy rozpaczliwie.

W końcu nasz synek z ociąganiem ruszył w stronę ogrodzenia i udało nam się wciągnąć go z powrotem. Kto by pomyślał, że wśród wilków najgroźniejszą przygodą będzie wizyta w zagrodzie kóz…

Takie widoki to tylko w Serengeti (w Tanzanii albo w Dolnej Saksonii)

Takie widoki to tylko w Serengeti (w Tanzanii albo w Dolnej Saksonii)

Do odległego o 35 kilometrów Serengeti ruszyliśmy w dobrych nastrojach. Tak, to nie pomyłka. Serengeti – to w Tanzanii, to starszy brat dolnosaksońskiego parku safari. Podróż minęła szybko i już po chwili musieliśmy zdecydować, czy chcemy zwiedzać park w piętrowym busie, otwartym busiku czy własnym samochodem. Zdecydowaliśmy się na trzecie wyjście i to był strzał w dziesiątkę. Dzięki temu mogliśmy we własnym tempie zwiedzić ten niezwykły park, zatrzymując się przy zwierzętach, które nas najbardziej zainteresowały.

Widzieliście film „Park Jurajski”? No to wiecie jak wygląda od strony „technicznej” Serengeti w Dolnej Saksonii. Jedziemy asfaltową drogą 5h na godzinę. Zwierzęta przechadzają się między samochodami, a nie mogą uciec na wolność, bo nie sforsują ani wysokiego płotu, ani sprytnych kręcących się metalowych rur zamontowanych w poprzek drogi. Samochód po nich bez problemu przejedzie, ale kopyta i łapy ześlizgną się i uwięzną.

Żyrafu ufają Magdzie, że nie zrobi im krzywdy...

Żyrafu ufają, że nie zrobimy im krzywdy…

Tuż za kasami witają nas ciekawskie żyrafy. Będziemy je spotykać kilka razy podczas trzygodzinnej przejażdżki. Wsadzają wielkie głowy przez szyby do auta, dają się głaskać, a Chruczek chce je karmić herbatnikami. To chyba nie jest najwłaściwszy pokarm dla mieszkańców sawanny, ale zanim zdołamy zareagować, „kroczące wieże” zaprzyjaźnią się z Chruczkiem i pochłoną wielką paczkę biskwitów. Nasz synek macha im na pożegnanie i jedziemy dalej. Zebry, antylopy gnu, oryksy, strusie…

Groźny syberyjski tygrys przeszedł tuż koło naszego auta.

Groźny syberyjski tygrys przeszedł tuż koło naszego auta.

Oboje byliśmy już na „prawdziwym” afrykańskim safari i różnica jest chyba tylko taka, że tu nie trzeba się uganiać kilometrami za zwierzyną. Podchodzą, zaglądają nam z ciekawością do auta. Chruczek aż milknie z emocji, co o niego zupełnie niepodobne.

Antylopy na safari

Antylopy na safari

Na postój stajemy przy stadzie kóz, które zajęły całą szerokość drogi. Wychodzimy z samochodu – tu akurat można to zrobić. I głaszczemy małe jagniątka. Chruczek nie wie gdzie się patrzeć. Lata od jednej kózki do drugiej. Staramy się za nim nadążyć filmując to przy okazji.

Saksoniadziendrugi-1

I jakoś tak nie zauważamy momentu, gdy nasz synek z szybkiego kroku, przechodzi do biegu. I wyrywa jak sprinter wprost w wielkie błotne bajoro pokryte tonami kozich odchodów. Sergiusz przerywa filmowanie i stara się złapać nurkującego w błocie trzylatka. Oczywiście ułamek sekundy za późno. Załamuję ręce. A Sergiusz niesie ociekającego błotem, wierzgającego i wyrywającego się Chruczka, starając się trzymać go w wyciągniętych ramionach z daleka od swojego ubrania. Daremny wysiłek. Obaj nadają się tylko do kąpieli.

Król zwierząt na wyciągnięcie ręki.

Król zwierząt na wyciągnięcie ręki.

Marzenie ściętej głowy. Muszą wystarczyć mokre chusteczki. Staniemy na drugi postój przy toaletach koło słoniarni. Ale to dopiero za 45 minut, bo jedziemy przez „Afrykę” i „Azję”, gdzie roi się od lwów, tygrysów, a nawet nosorożców. Zagęszczenie zwierzyny jest takie, że zapominamy o przykrym zapachu, a nawet o tym, że jesteśmy wciąż w Dolnej Saksonii, a nie na afrykańskich sawannach. Zwiedzamy jeszcze „Amerykę Północną”, gdzie piętnaście minut czekamy spokojnie, aż przejdzie przez drogę stado bizonów. A potem „Amerykę Południową”, gdzie bardzo wolno jedziemy slalomem pośród baraszkujących kapibar, a struś nandu usiłuje zadziobać nam lusterko.

Saksoniadziendrugi-8 Saksoniadziendrugi-7

Ostatnim punktem safari jest wesołe miasteczko. Tu można pooglądać… ludzi. A szczególnie Chruczka, który absolutnie zachwycony rzucił się w wir atrakcji. Ciężko było go upilnować. W kilka sekund wspinał się na wysokie zjeżdżalnie, sprintem dopadał karuzeli i wskakiwał do środka, na sekundę po dzwonku oznajmiającym puszczenie maszyny w ruch. A pięć sekund później chciał wychodzić… Mieliśmy wrażenie, że lwy i tygrysy są mniej zabójcze od tej karuzeli, która kosztowała nas tyle nerwów.

Takie widoki tylko w Dolnej Saksonii.

Takie widoki tylko w Dolnej Saksonii.

Ale nasz synek był w siódmym niebie. A potem zjadł loda i pozwolił się łaskawie zapakować do samochodu. Czyżby nagle zgrzeczniał? Ktoś go nam w zamęcie podmienił? Nie, po prostu padł kompletnie wyczerpany i zasnął na trzy godziny.

Nowi przyjaciele – Chrucz i antylopa.

Nowi przyjaciele – Chrucz i antylopa.

Tak jakby domyślił się, że musi się zregenerować przed jutrem. Bo jutro… To dopiero będzie moc atrakcji!

Related Articles

3 komentarze

Alicja 12 maja 2016 - 10:02

Po takich przygodach nie dziwi mnie, kiedy na moje pytanie: Kto Cię podrapał koło oczka? odpowiedział: Tygrys!

Reply
magda 12 maja 2016 - 13:17

Albo, jak go coś boli, to się skarży, że lew go ugryzł 😉

Reply
Płock: weekend w dawnej stolicy Polski 25 października 2016 - 13:07

[…] z okolicznych puszcz, Chruczkowi najbardziej spodobał się wilk. Wilki uwielbia od czasu wizyty w Wolfcenter w Dolnej Saksonii. Potem – wielka ryba – jesiotr złapany w latach 30-tych w Wiśle przypomina rozmiarami rekina. […]

Reply

Leave a Comment