Nie ma co udawać, że czterolatek jest wymarzonym kompanem do wędrówek po szczytach. Są jednak powody, by chodzić w góry całą rodziną.

a

– Nie mam siły…

(mówię w myślach: Ja też).

– Weź mnie na rączki.

– Jesteś dzielnym turystą, który chodzi na własnych nóżkach.

– Nie mam siły.

– Podejdźmy do tamtego kamienia, dam ci wody.

– No dobrze…

Dziś znów chodziliśmy z Chruczkiem po górach. I kolejny raz miałem chwile zwątpienia, gdy wydawało mi się, że po prostu nasz czterolatek jest za mały na takie wyzwania. Potrafi biegać przez cały dzień, ale w górach po kilku krokach ma już dosyć. Magda dokonywała cudów perswazji. Powinna zarabiać krocie jako coach. Znów jej się dziś udało przekonać naszego synka, by wszedł na górę, która ma niemal tysiąc metrów nad poziomem morza. Zajęło to co prawda dwa razy więcej czasu niż było napisane na oznaczeniach szlaku, ale sukces został osiągnięty i udokumentowany.

Po powrocie z gór zajrzałem do mojego domowego archiwum i odgrzebałem zdjęcia z lata 1977. Byłem wtedy w tym samym wieku, co nasz Chruczek. I niemal wszystkie zdjęcia z tamtego roku, to fotografie z górskich wycieczek. Oczywiście kompletnie bym ich nie pamiętał, gdyby nie te zdjęcia. Z rozmów z rodzicami – w czasach, gdy byłem już nastolatkiem – pamiętam, że gdy byłem kilkulatkiem chodzili ze mną bez większej przyjemności. Właściwie tylko wtedy, gdy nie udało im się podrzucić mnie do dziadków.

– Ciągle chciałeś coś jeść – zwróciła mi uwagę moja mama – Wydawało ci się, że jesteś sprytny, bo jak jadłeś, pozwalaliśmy ci na chwilę usiąść.

Miałem pięć lat, gdy pierwszy raz wszedłem na Giewont. Sześć – gdy przez Zawrat wszedłem na Świnicę. To chyba wtedy, żebym wreszcie połknął turystycznego „bakcyla”, tata mi zasugerował, żebym zbierał punkty na odznakę GOT (górska odznaka turystyczna). Miałem też małą mapę Tatr, na której zaznaczałem szlaki, które samodzielnie przeszedłem. Do 1989 roku udało mi się przejść je wszystkie.

Z tatą w Dolinie Jaworzynki, czerwiec 1977

Moi rodzice byli naprawdę młodzi. Gdy miałem cztery lata, mój tata miał zaledwie 29. Z tego co pamiętam, chodził chętnie po górach jakoś do czterdziestki. Potem kupił pierwszy samochód i zaczął zwiedzać świat. Tatry poszły w odstawkę.

Ale akurat wtedy zacząłem wracać do Zakopanego na wakacje, razem z kumplami z warszawskiego liceum. Dla nich Tatry były równie obce, groźne i ciekawe jak Andy, czy Himalaje. A ja odkryłem, że to naprawdę fajne góry, gdy pokazuje się swoje ulubione trasy „ceprom”, nie odróżniającym Kościelca od Żółtej Turni, czy goryczek od fiołków alpejskich. Zachwyciłem się też górami zimą. Tatry w styczniu były kompletnie puste (poza trasami narciarskimi na Kasprowym Wierchu i okolic Kondratowej), a ośnieżone szczyty wyglądały jakby były trzy tysiące metrów wyższe. Zacząłem chodzić sam, z czekanem i rakami. Ale potem jakoś mi przeszło. Życie w Warszawie mnie wciągnęło. Pozostał sentyment.

Dziś uważam, że gdyby moi rodzice nie „ciągnęli” mnie ze sobą w Tatry Zachodnie (częściej) i Wysokie (rzadziej), to bym był innym człowiekiem i wiele rzeczy w moim życiu potoczyłoby się inaczej. Tak naprawdę dzięki górom zacząłem pisać. Moja pierwsza książka, to opowiadania wymyślane podczas długich wędrówek po górach, gdy prowadziłem znajomych „letników” nad Czarny Staw Gąsienicowy i do Morskiego Oka. Nie wiem, czy gdyby nie tatrzańskie doświadczenia, zdecydowałbym się na wyjazd do Tanzanii i wejście na Kilimandżaro – a to był wyjazd, który zdecydowanie zmienił moje życie. Nie wiem, czy zostałbym przewodnikiem.

I nie wiem, czy udałoby mi się zwrócić na siebie uwagę Magdy. Nasza pierwsza rozmowa dotyczyła właśnie Tatr. A właściwie ich braku. Magda twierdziła uparcie, że jedyne góry warte uwagi, to majestatyczne Góry Świętokrzyskie. A ile razy jeździła na południe, Tatry spowijał całun mgły. No to obiecałem ją wziąć we wrześniu do Zakopanego, gdy pogoda jest najbardziej stabilna.

Pojechaliśmy w połowie września. Śnieg spadł dopiero następnego dnia. A dziewięć miesięcy później urodził się Chruczek…

Related Articles

Leave a Comment