Home Emigracja Długa droga do domu

Długa droga do domu

by Magda Pinkwart

Godzina piąta, minut trzydzieści. Grupa rezerwy zwykła o tej porze iść do cywila. A ja, jak co tydzień, wstaję na samolot.

Wszystko dobrze, gdyby to był normalny dzień pracy. Ale nie. Sobota. Za oknem ciemno, a ja, na wpół śpiąca, idę do łazienki. Uderzenie lodowatej wody budzi mnie w sekundę. W sumie ten zepsuty prysznic, który grzeje wodę maksymalnie do temperatury Bałtyku w kwietniu, to niegłupie rozwiązanie. Skoro dziecko i mąż i tak od kilku miesięcy mieszkają za granicą, to mnie jest w zasadzie wszystko jedno. I tak chciałam zostać Morsem, a to podobno niezłe ćwiczenie na początek.

Ruszam spod domu i zaraz wjeżdżam na plac Zbawiciela, gdzie najwytrwalsi hipsterzy sączą ostatnie kieliszki szampana i kierują taksówkami do domu na zasłużony odpoczynek po piątkowej imprezie.

Przed lotniskiem podjadę jeszcze do mojej niezawodnej Mamy, która, niezależnie od tego, jak dzika jest godzina, czeka pod domem z pożywnymi pierożkami, polskim chlebem i wędlinkami dla Chruczka. Potem, jak co tydzień, przesiądzie się za kierownicę i odwiezie mnie na lotnisko.

Czasem czuję się jak Ukrainka na granicy w Medyce, bo mój bagaż do klasycznych nie należy. Swoich ciuchów ani kosmetyków nie mam wcale – w końcu wszystko czego potrzebuję mam w szafach i w łazienkach w domu nr 1 w Warszawie i w domu nr 2 w Liverpoolu. Za to w bagażu mam zabawki Chruczka i polskie żarcie. Aż się cieszę na miny celników, którzy za chwilę będą oglądać na ekranie zabawkowy helikopter, a obok niego włoszczyznę, majeranek i fasolę – postanowiłam, że w ten weekend będę gotować chłopakom jesienną fasolówkę.

Spędzimy cudowny, rodzinny weekend razem. A potem wytłumaczę 3,5-letniemu dziecku, że muszę jechać nakarmić koty, i ani się obejrzę, jak znów będę płakać w drodze na lotnisko, na piętrze w tym fantastycznym double-decker bus, które tak bardzo lubi mój synek.

Potem wsiądę w samolot. Ale żeby dolecieć do domu od razu? Nie jest tak ławo, bo nie ma połączeń Warszawa-Liverpool w piątki wieczorem lub w sobotę rano, a powrotów w niedzielę wieczorem… Może trzeba było zamieszkać w Londynie.

No więc żeby w weekendy być jak najdłużej z dzieckiem, przetestowałam już wszystkie możliwe połączenia. Lądowałam na lotnisku Robin Hooda w Doncaster Sheffield (wylot 5.55 rano, potem w pociąg i już koło południa mogłam być z synkiem), startowałam z Manchesteru (niedziela po południu, wieczorem w Warszawie). W końcu, żeby jak najdłużej być razem, wyszukaliśmy z Sergiuszem nocny lot z Liverpoolu do Gdańska. W Polsce jestem o 1 po północy. A że samoloty i pociągi do Warszawy ruszają dopiero o świcie, a w lotniskowym hotelu te trzy godziny snu kosztowałyby mnie 300 złotych, niedzielną noc regularnie spędzam wśród backpackersów śpiących na lotnisku w Gdańsku. Ciepły śpiwór, z którym Sergiusz wszedł na Kilimandżaro sprawdza się tu znakomicie. W lotniskowej kawiarni, jako stały nocny bywalec, mam już nawet swoją kanapę do spania. Budzę się o 4 (na pociąg) lub o 5 (na samolot), szybkie mycie w lotniskowej łazience i ruszam dalej. W stolicy jestem o 8 rano, więc od razu ruszam do pracy.

Nie zawsze jest jednak różowo (o ile to miotanie się przez pół Polski i ćwierć Wielkiej Brytanii można nazwać różowym). Ostatnio, spiesząc się by przejąć opiekę nad dzieckiem, bo Sergiusz jechał na spotkanie autorskie na drugim końcu Anglii, utknęłam razem z tysiącami pasażerów na warszawskim lotnisku, unieruchomiona przez gęstą mgłę. Naszego samolotu na szczęście nie odwołano, ale po 10 godzinach czekania, do Liverpoolu dotarłam późnym wieczorem. Dzieckiem na kilka godzin zaopiekowali się przyjaciele, którzy pomogli nam w tej sytuacji awaryjnej last minute. W ostatnią niedzielę było gorzej, bo wieczorny samolot z Liverpoolu  do Gdańska po prostu został odwołany, a linia lotnicza zapewniła transport dopiero w poniedziałek wieczorem. I oczywiście hotel z wyżywieniem. Większość pasażerów przyjęła to rozwiązanie z radością. Ja jednak kilka nerwowych godzin snu w lotniskowym Hiltonie przypłaciłam niezłym stresem, bo nie było takiej możliwości, żebym w poniedziałek spóźniła się do pracy, a tym bardziej nie przyjechała wcale… Za ciężkie pieniądze Sergiusz kupił mi bilet na samolot innego przewoźnika, na za kilka godzin. Odszkodowania nie będzie. Ale przynajmniej do pracy udało mi się spóźnić nie 24, a tylko dwie godziny.

Żebym jeszcze nie bała się latać, pewnie byłoby mi łatwiej. Ale niestety. To krążenie między dwoma domami, radość ze spotkania i zaraz potem smutek spowodowany rozstaniem, wynagradza mi chyba tylko ten moment, kiedy samolot przedziera się przez grubą warstwę gęstych jak wata chmur i niezależnie od paskudnej pogody i problemów, jakie zostawiam na dole, leci w pełnym słońcu po niebieskim niebie. Wtedy, tam na górze, wszystkie zmartwienia znikają. Chociaż na chwilę.

Related Articles

2 komentarze

J 21 grudnia 2016 - 00:04

Powodzenia I wytrwalosci!!

Reply
Dobra zmiana 6 lutego 2017 - 18:18

[…] widywania synka w weekendy wiem już, że nie ma takich pieniędzy, które wynagrodziłyby mi rozłąkę z dzieckiem. Nawet tak dzielnym i wspaniałym, ale jednak wciąż małym chłopcem, jakim jest nasz Wili. […]

Reply

Leave a Comment