Dziś jest ten jeden dzień w roku, w którym po zachodzie słońca przed bramami muzeów, ustawią się kolejki, by za darmo wejść do sal pełnych dzieł sztuki. Czy warto wybrać się do muzeum z dzieckiem?
Nie ma prostej odpowiedzi. Bo to zależy i od naszych oczekiwań, i od dziecka… Jeśli chcemy w spokoju kontemplować artefakty sprzed wieków, czy dzieła artystów to zabieranie ze sobą energicznego i szybkiego trzy-czterolatka, zapewne skończy się nerwicą (naszą) albo katastrofą (dla światowego dziedzictwa kultury).
Z drugiej strony, czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał. Obcowanie z dziełami sztuki na pewno otwiera głowę i pokazuje, że wolność i wyobraźnia mają ogromną moc tworzenia historii. Przecież o wydarzeniach z przeszłości często myślimy za pomocą obrazów mistrzów, którzy odtwarzali historię wyłącznie mocą swojego umysłu. Nasze dziecko i bez naszego udziału dowie się, że wszystko – i dobre i złe – jest już w internecie. Ale raczej są małe szanse, by ktoś nas zastąpił, miał czas i cierpliwość, by pokazać mu jakie skarby kryją w sobie nieprzebrane zbiory muzealne.
Wili jest ciekawy świata. Jest też szybki, silny i kompletnie niesterowalny. Uwagi i upomnienia słowne z niewymuszoną swobodą ignoruje. Jego niesubordynacja, w połączeniu z ciekawością i charakterystyczną dla czterolatka chęcią wprowadzenia w życie NATYCHMIAST każdego planu, który mu przyjdzie do głowy, stanowią potencjalnie mieszankę wybuchową.
Na dodatek, razem z Magdą nie stworzyliśmy wspólnego frontu. Nasze podejście do wybryków synka, było inne, i inny próg tolerancji. Nigdy nie zapomnę wizyty w Muzeum Narodowym w Budapeszcie, gdzie Wili z zachwytem odkrył ogromny potencjał akustyczny trzaśnięcia drzwiami w wielkiej, pokrytej kamienną posadzką, sali. Albo horroru, który przeżyliśmy w muzeum Picassa w Antibes, gdzie wielkie, warte miliony, płótna wisiały zaledwie kilka centymetrów nad podłogą. A – ówczesny dwulatek testował nasz refleks, doprowadzając do zawału strażników.
Skłamałbym, gdybym powiedział, że dobrze się wtedy bawiłem. Albo że cokolwiek pamiętam ze zwiedzania tamtych muzeów. Z drugiej strony, podczas naszych podróży odwiedziliśmy dziesiątki, a może i ponad setkę, muzeów, w których dziecko zachowywało się na tyle przyzwoicie, że można było coś wspólnie przeżyć.
Bilans zdecydowanie wyszedł na plus. Widać to zwłaszcza w Anglii, gdzie mieszkamy. A to za sprawą mądrego podejścia tutejszych muzealników.
Po pierwsze, w największych „narodowych” i „miejskich” muzeach Noc Muzeów trwa cały rok. Mówiąc wprost – są za darmo, co znakomicie ułatwia podjęcie decyzji o odwiedzinach. Na początku wpadaliśmy do liverpoolskich muzeów „przy okazji” zakupów w centrum, czy spaceru. Potem Wili zaczął się domagać regularnych odwiedzin u swoich przyjaciół: dinozaurów, pociągów, czy egzotycznych robali. Ale to nie koniec. Dla czteroletniego łobuza jasne jest, że jeśli jedziemy do obcego miasta, to zobaczymy tam muzeum. Najbardziej – co oczywiste – lubi te, w których ktoś pomyślał o małych gościach. Gdzie wolno coś dotknąć, pobawić się średniowieczną tarczą, czy popatrzeć przez mikroskop na szczypce chrząszcza.
Jeśli masz takie muzeum w swoim mieście, to wybierz się tam dziś z dzieckiem, koniecznie.
Zapewniam, że jeżdżąc po Polsce spotkaliśmy mnóstwo fantastycznych muzealników. Ludzi otwartych, pomysłowych, pełnych pasji i żaru. Dziś wieczorem na pewno będą w pracy. To doskonała okazja, by odwiedzić te miejsca, które lubisz. A także poznać nowe, które pokocha twoje dziecko. A obcowanie ze sztuką i historią, zwłaszcza w towarzystwie rodziców, to dla twojego szkraba ogromne przeżycie, które w przyszłości przyniesie owoce.
P.S.: Na zdjęciu Wili w World Museum w Liverpoolu. W saksońskim hełmie i z wikińską tarczą. W tej sali wszystkiego można dotknąć, spróbować, poeksperymentować, oczywiście pod okiem wykwalifikowanego pracownika, który z cierpliwością odpowiada na tysiące pytań.