To czego słuchają rodzice jest ważne. Nawet, jeśli dziecko w zdrowym odruchu samoobrony będzie miało inny gust muzyczny, to są rzeczy, którymi trzeba nasiąknąć za młodu. My nasiąkaliśmy piosenkami, które tworzył Wojciech Młynarski. A na czym wychowają się nasze dzieci?
Zima 1984 roku. Mała salka przy zakopiańskim EMPiK (wówczas jeszcze „zaledwie” klubie międzynarodowej książki i prasy) na zapleczu Krupówek. Po amatorsku rozstawione krzesła, a na nich siedzą w większości „starcy” po trzydzieści-czterdzieści lat – tak jak moi rodzice. Ja mam zaledwie lat jedenaście i nie za bardzo wiem o co chodzi. Oczekiwanie się przedłuża. W końcu do zdezelowanego pianina podchodzi starszy pan. – „Przy fortepianie leży Lefeld” – przedstawia swojego akompaniatora Jerzego Lefelda Wojciech Młynarski. A potem, w czarnym półgolfie, przystojny „jak cholera”, chudy, wysoki, staje przy mikrofonie i zaczyna śpiewać.
Choć to raczej melorecytacja, a nie klasyczny śpiew. Linia melodyczna rzadko kiedy wyskakuje ponad tercję. Artysta nadrabia piękną barwą głosu i dykcją. Melodię raczej sugeruje pianista, niż wykonuje poeta. Tak – poeta, ewentualnie „bard” a nie „śpiewak”. Ale to kompletnie nie przeszkadza. Mam jedenaście lat, ale w pewnym momencie zdaję sobie sprawę, że wszystkie piosenki Młynarskiego znam na pamięć. W domu mamy kolekcję winylowych płyt z jego przebojami, które od lat „chodzą” na okrągło kilka razy w tygodniu. Na koncercie jest w zasadzie taki sam jak na płytach (całkiem możliwe, że były to wykonania „live” z jakiś koncertów).
Hello! Mamy rok 1984! Ledwie rok temu „zawieszono” stan wojenny. Jest głęboka komuna. A ja czuję się jak w przedwojennym, warszawskim kabarecie. Cienkie aluzje, łagodna kpina, ironia… Widownia wybucha śmiechem przy znanych wersach opisujących tępotę władzy „co by tu jeszcze spieprzyć panowie?”, kiwa głowami „no tak!”, gdy Młynarski daje receptę na przetrwanie ciężkich czasów i śpiewa „róbmy swoje”. Wszyscy wiedzą o co chodzi, gdy bard opisuje rodzinkę, która „żeby babci nie denerwować” drukuje jej specjalną gazetkę. Absurdy dnia codziennego, dystans, dola przeciętnego inteligenta… To wszystko podlane sosem z liryki.
Rozglądam się. Jestem chyba jedynym dzieckiem na widowni. Ale doskonale rozpoznaję twarze innych widzów: doktor Haczewska – legendarna pediatra ze trzech pokoleń zakopiańczyków, doktor Jost – weteran z AK, państwo Paryscy – twórcy encyklopedii, państwo Galicowie – góralska elita intelektualna Zakopanego. Bo choć Wojciech Młynarski śpiewał dla wszystkich, to żeby w pełni docenić „bukiet” jego poezji, trzeba było odbierać na tych samych falach. Bez pewnego intelektualnego backgroundu pozostawało się na poziomie rechotu z „Jesteśmy na wczasach”, czy „W Polskę idziemy”. Niby dobre i to, ale…
Od tamtego wieczoru minęło trzydzieści lat, a ja mam wrażenie, że niewiele się zmieniło. Jaki był stosunek pana Wojciecha do obecnej władzy – powszechnie wiadomo. On też nie był pupilkiem. Jego teksty – nawet te sprzed lat – uwierają aktualnością.
Jego odejście nie było chyba dla nikogo zaskoczeniem. Chorował długo i nikt, kto choć trochę się nim interesował, nie może powiedzieć, że „nie wiedział”. Od paru lat nowe wiersze, czy piosenki, powstawały rzadko. Karierę medialną robią jego córki: Agata i Paulina, a w środowisku muzycznym doskonałą renomę ma syn – Janek.
Nasz Chruczek będzie miał niedługo cztery lata. To chyba dobry wiek, by wreszcie nasz dom w Liverpoolu zaczął rozbrzmiewać muzyką (a nie tylko TOK-FM – które włączam ja, czy lokalną rozgłośnią Radio City, której namiętnie słucha Magda). Bo jeśli nasze dziecko będzie słuchać piosenek Wojciecha Młynarskiego, na pewno będzie rozumieć Polskę.
fot: Robert Wolański/Viva!
5 komentarzy
W punkt jak „cholera”… mam tak samo choc nigdy nie mialam okazji spotkac p. Mlynarskiego…
I oby rosły pokolenia, które będą znały, rozumiały i doceniały teksty Agnieszki Osieckiej, Jeremiego Przybory i Wojciecha Młynarskiego…Może wtedy jeszcze w zielone pogramy.
Dziękuję za ten tekst.
Wg danych Wikipedii Jerzy Lefeld umarł w 1980 roku, a w artykule podano, że akompaniował w 1984 roku, choć …hm… miał „leżeć”.
Słusznie. Akompaniował mu już w tym czasie Jerzy Derfel. Ale zapamiętałem opowiadaną w tamten wieczór anegdotkę o Lefeldzie i byłem przekonany, że dotyczy człowieka, który siedział przy dortepianie. Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że miałem 11 lat.