Sześć godzin światła to aż nadto by objechać największą wyspę archipelagu. Streymoy powala widokami i pozwala wniknąć w surowy świat Wikingów.
Bardzo chcę zdążyć na wschód słońca, do jednej z najpiękniejszych wiosek na wyspie Streymoy. Ale zupełnie niepotrzebnie się spieszę. Słońce tym razem nie zamierza wstawać, ale około dziesiątej robi się przynajmniej trochę jaśniej niż w nocy. Zaczynam włóczyć się po kompletnie wyludnionej osadzie, o niepokojącej nazwie Saksun.
Kryte darnią domki i mała kapliczka na stromym wzgórzu otoczone są górami. Pod stopami mam za to piękną, okrągłą lagunę Pollurin, która zapełnia się wodą w czasie przypływu. Przewodniki podają, że Saksun to ulubiony cel jednodniowych wypadów mieszkańców stołecznego Torshaven, gdy chcą wyrwać się z wielkomiejskiego zgiełku. Przypominam – Torshaven ma 12 tys. mieszkańców. A Saksun – oficjalnie 30. Ale nie widać tu nikogo. Czytam dalej, że warto jest udać się na mały spacer nad niebieską taflę laguny. Chętnie, ale którędy?
Schodzę do białego kościółka i rozglądam się bezradnie. Dostrzegam rząd metalowych palików, które znaczą niewidoczną ścieżkę i domyślam się, że to rodzaj oznakowania szlaku. Ruszam żwawo i natychmiast grzęznę w błocie gęsto okraszonym owczym nawozem. Mam nadzieję, że latem tu jest jednak czyściej, bo nie podejrzewam miejskich elegancików z Torshaven, by z taką ochotą brudzili sobie lakierki. Zejście na dół było – moim zdaniem – słabym pomysłem. Dolina z dołu traci swój piękny kształt, a laguna jest po prostu mętną wodą. Wspinam się z powrotem i wtedy ich dostrzegam. Turyści! Pierwsi, odkąd przybyłem na Wyspy Owcze. Oni też są zdumieni. Pokazują mnie sobie palcami. Przeskakując sadzawki z brudną wodą podchodzą do mnie i witamy się, niczym serdeczni znajomi.
– Myśleliśmy, że jesteśmy jedynymi turystami na całym Faroe – śmieje się wysoki blondyn. Dziewczyna, która mu towarzyszy, a której twarz zapominam, gdy tylko przenoszę wzrok na okoliczne góry, przytakuje mechanicznie.
Wiem, o co chcą zapytać, dlatego atakuję pierwszy.
– Where are you from?
– From Holland – uśmiecha się szeroko blondyn, a jego towarzyszka znów milcząco przytakuje. Może nie zna angielskiego?
– From Poland? – robię zdziwioną minę.
– No, Holland. You know… Pays Bas, Netherlanden – facet jest zaskoczony moją niewiedzą.
Wzdycham ciężko. No wiem, że to był suchy żart, ale nie mogłem się powstrzymać i zrozumie mnie każdy, kto po kilkadziesiąt razy na każdym wyjeździe musi lokalsom tłumaczyć, że nie jest bogaczem z Amsterdamu.
Żegnamy się i obiecujemy, że na pewno jeszcze gdzieś, kiedyś…
Wsiadam w auto i ruszam drogą, która bardziej przypomina ścieżkę rowerową, niż jezdnię z prawdziwego zdarzenia. Wąska wstążka asfaltu ma co jakiś czas „wybrzuszenia” po jednej lub drugiej stronie, by mogły się wyminąć dwa samochody. Nie wyobrażam sobie jednak tu omijania ciężarówki.
Dojeżdżam do maleńkiej osady Hvalvik, czyli „Zatoka Wielorybia”. Podobno przed wiekami na tutejszej plaży znaleziono kilka dorodnych morskich ssaków. A mięso z rosłego wieloryba spokojnie wystarczy, by zaspokoić głód całej wioski na pół roku. Kręcę się trochę po miasteczku. Ładny kościółek i obok gospoda. Oba przybytki – dla ducha i ciała – oczywiście na głucho zamknięte. Po dojechaniu do głównej drogi skręcam w lewo, przy – jak dumnie orzekli Farerowie (naprawdę tak słowniki każą nazywać mieszkańców Wysp Owczych) – „jedynym moście przerzuconym przez Północny Atlantyk”.
Most Siekierkowski w Warszawie wygląda dużo lepiej, ale nie ma co się spierać. Wjeżdżam znów w wąską dróżkę, omijając leżące luzem na jezdni wielkie kamulce. W kilka minut dojeżdżam do Fossa – czyli wodospadu.
Ma 140 metrów wysokości, ale ponieważ spada kilkoma szerokimi kaskadami, to tej wielkości jakoś nie widać. Jakoś chyba jednak bardziej lubię nieco mniejsze, ale piękniejsze wodospady na Islandii. Fotka i lecę dalej. Moim celem jest najdalszy, północny czubek wyspy Streymoy.
Tylko spoglądam na ciekawy, ośmiokątny kościół w miejscowości Haldorsvik, w cieniu zbocza góry, która wygląda jak podziurawiony szwajcarski ser za pomocą setek małych strumieni i wodospadów.
Za wioską droga robi się jeszcze węższa – choć to wydaje się niemożliwe. Przyczepiona do skały, wije się nad przepaścią. Za to jest pyszny widok na Wiedźmę i Olbrzyma, czyli dwie skały Risin i Kellingin, w które jak chce legenda, o poranku zamieniła się para trolli chcących zaciągnąć Wyspy Owcze do brzegów Islandii.
Wioska Tjornuvik (to chyba oznacza „zatoka w kształcie jeziora”) jest tak czysta i sterylna, jakby była filmową dekoracją. Sama lokalizacja już sugeruje, że ma długą historię. Dziś nikt przytomny nie założyłby osady w piaszczystej zatoce otwartej na morze. No bo jak tu przybić do brzegu kutrem, gdy silnie działają przypływy i odpływy. No i nie ma jak wybudować kei. Ale tysiąc lat temu, gdy Wikingowie wracali z morza, to wyciągali łodzie na brzeg. A taka płaska plaża nadaje się do tego doskonale. I rzeczywiście, archeolodzy jak zaczęli się rozglądać po Tjornuvik, to szybko znaleźli groby normańskie z początku osadnictwa, czyli z IX wieku.
Przewodnik dodaje, że z tej miejscowości można wyruszyć na fajny trzygodzinny trekking aż do Saksun. Aż tyle czasu nie mam, bo do zachodu słońca zostały mi raptem cztery godziny, ale chciałbym choć rzucić okiem z góry na miasto i zatokę. Tylko gdzie jest ten szlak? To się już zaczyna robić irytujące. Nic tu nie jest oznakowane. Nie ma też żadnej widocznej ścieżki tylko znów rozdeptana trawa przez owce. No i o ile miasto jest czyste, to zaraz za ostatnią zagrodą zaczyna się „pole minowe”. Wspinam się ostrożnie stawiając kroki.
Wysokość zyskuje się dość łatwo. Ale ciągle boję się, że pojadę jakimś spektakularnym ślizgiem, a wolałbym takiej atrakcji uniknąć. Szybko robię zdjęcie i wracam do samochodu. W drodze powrotnej zatrzymuję się w vi∂ Air. Krwistoczerwone budynki to dawna baza wielorybnicza – jedna z trzech ostatnich na świecie (pozostałe są na Georgii Południowej i w Australii). Wybudowano ją w 1905 roku, a ostatniego walenia zamordowano tu w 1984 roku. Od tamtego czasu rdzewieje. Podobno mają tu kiedyś otworzyć muzeum.
Łażę po budzących grozę pochylniach i pokruszonym nabrzeżu. Wokół leżą kości nieszczęsnych ssaków. Jakieś dziwne beczki na tran, dźwigi, którymi podnoszono zwierzęta na hakach, dziwne mechaniczne urządzenia, a raczej ich resztki. Przypominam sobie, że Farerowie co roku są czarnymi charakterami w telewizyjnych newsach, przy okazji letnich polowań na delfiny, gdy zatoki Wysp Owczych gotują się od krwi. Brrr… Jadę dalej. Zatrzymuję się przy drewnianym, XIX-wiecznym kościółku w Kollafjordur. Fajnie mu rośnie na dachu trawa. To, co w Islandii pozostało już niemal wyłącznie w skansenach, tutaj spotykam co krok.
Przejeżdżam długi tunel, potem obrzeżami stolicy docieram na zachodnie wybrzeże i dojeżdżam do Kirkjubøur.
To podobno była kiedyś najlepsza lokalizacja na całych Wyspach Owczych. Układ prądów sprawiał, że na tutejszej plaży lądowały pnie drzew, które wpadły do morza na dalekiej Syberii. Na ogołoconych z drzew wyspach, drewno było zawsze cenną zdobyczą. Morze wyrzucało tu również trawę morską i kelp, pożerany chętnie przez owce i bydło. Nic dziwnego, że na te tereny ostrzył sobie zęby pierwszy biskup Wysp Owczych – Gudmundur, który przybył tu z Norwegii ok. 1100 roku. Cóż z tego, skoro miała tu swoją posiadłość Gaesa, córka Torhallura (nomen-omen) Bogatego? Biskup znalazł sposób, by ją wysiudać. Przyłapał ponoć Gaesę na jedzeniu mięsa w piątek. I jako alternatywę do wybicia wszystkich zębów (taka była zwyczajowa kara za łamanie postu) zaproponował jej przekazanie gruntów pod budowę kościoła.
Do dziś kościół tu stoi. To ten biały, długi budynek pośrodku małego cmentarza. Ale zaraz, przecież obok stoją ruiny pięknej gotyckiej katedry?
Przeganiam owce, które w kościelnych murach urządziły sobie piknik i toaletę i staram się odszukać wszystkie sześć reliefów przedstawiających krzyż maltański, które ocalały. A może innych nie było? No bo jak to wszystko wytłumaczyć? Stoi piękny kościół z XII wieku, a obok są ruiny XIV-wiecznej katedry? Kto ją zburzył? I dlaczego oszczędził wcześniejszy kościół?
To skomplikowane…
Ruiny katedry to pomnik pychy biskupa Erlendura, który ma imię jakby był elfem z Władcy Pierścieni Tolkiena, ale w rzeczywistości był krwawym satrapą, który dusił podatkami swoich wiernych, bo chciał pozostawić po sobie „pomnik trwalszy niż ze spiżu”, nie zważając na to, że epidemia Czarnej Śmierci sprowadziła głód i nikt nie miał siły na budowanie katedr. W rezultacie Kościoła św. Magnusa nie ukończono i od 700 lat straszy gołymi murami. Wokół są stare domki, a właściwie kryte darnią farmy. Łażą gęsi i owce. W zagrodzie biegają piękne koniki, podobne – według Magdy – do „naszych” hucułów.
Poza tym nie ma nikogo. Siadam na ławeczce i czekam aż zajdzie słońce. Gdyby oczywiście kiedyś się w ogóle pojawiło…
1 comment
Pani Magdo, Panie Sergiuszu – „pomnik trwalszy niż ze spiżu” JEDNAK ZAISTNIAŁ!!! Według mojej oceny, w bryłę tego kościoła został wpisane ALFABET JĘZYKA WYOBRAŻEŃ WIZUALNYCH wyznawców ХРИСТОСA. Celowo napisałem imię Chrystusa po grecku, bo inicjał X sam w sobie, nawet bez dodatku P (XP), ma dodatkową symbolikę. Ten ZNAK – to konstrukcja dwóch przecinających się linii łączących 5 punktów. Jest to LICZBA RAN CHRYSTUSA. Tą tematyką zajmuję się od wielu lat, wykorzystując doświadczenie ponad 65 lat pracy zawodowej. Jako architekt wnętrz, (ale także grafik, medalier, pomysłodawca koncepcji prezentacji audiowizualnej w Muzeum Początków Państwa Polskiego w Gnieźnie, itd) – patrzę na PIĘĆ OKIEN ŚWIĄTYNI w Kirkjubøur jako wizualizację ISTOTY EWANGELII. Jaką wymowę miałby widok PIĘCIU rozświetlonych okien O KSZTAŁCIE RANY widziany o zmierzchu z pokładu statku… Od wielu lat zbieram materiały do tematu PIĘĆ RAN CHRYSTUSA. Surowa bryła niedokończonego kościoła ma wyjątkową wymowę, łącznie ze znakiem wykutym na ścianie. Uprzejmie proszę o wyrażenie zgody na posłużenie się Państwa zdjęciami – prezentując autorstwo. (Nastąpiło by to dopiero po odnowieniu sprzętu, co ma w tej chwili miejsce – cóż, nie tylko człowiek się starzeje…)