Południowo-zachodnie rubieże Polski. Tu ziemia kryje prawdziwe skarby. W ostatnim milenium przechodziły nad tą krainą wszystkie możliwe dziejowe burze. Nic dziwnego, że teraz co krok natkniemy się tu na zagadki. To wymarzone miejsce na weekend z dzieckiem.
Za kolejnym zakrętem wyłania się niespodzianie. Jak Kilimandżaro nad sawanną, tak ONA wyrasta nad równiną pokrytą łanami rzepaku.
Ślęża.
To od tej góry nazwę wziął Śląsk. Cały wielki region poprzedzielany granicami trzech krajów – od tej jednej góry!
Nic dziwnego, że obrosła legendami. Pozostałości po celtyckiej świątyni na szczycie, pobudzały wyobraźnię. Z odległego o trzydzieści kilometrów Wrocławia przylatywały tu ponoć czarownice, na swoje sabaty. Miejscowość u stóp góry nosi miano Sobótka. Przypadek? – Nie sądzę… Za czasów Bolesława Krzywoustego w nawiedzanym przez starożytne duchy i średniowieczne wiedźmy miejscu wybudowano klasztor zakonu Augustianów. Nie utrzymał się tam zbyt długo, a braciszkowie przenieśli się do Wrocławia.
Jedziemy naszym Fordem Grand C-MAX, obserwując w lusterku jeszcze przez jakiś czas wyrastającą na 500 metrów ponad naszymi głowami górę. W lusterka zawsze warto jest zerkać. Bo nasze auto ma tam specjalny czujnik martwego pola. Gdy zbliża się do nas inne auto, i zaczyna manewr wyprzedzania, w dole lusterka zapala się pomarańczowa dioda. To znak, że musimy uważać i nie zmieniać pasa ruchu, dopóki znów nie będziemy mieć wolnego pola.
Dojeżdżamy do Świdnicy, która jest dziś sennym miasteczkiem z przepiękną starówką, skrojoną jakby na zupełnie inną miarę. Pięknie odrestaurowana, z wysokimi budynkami, które mogłyby bez wstydu być ozdobą Wrocławia. Jednak gdy przez przypadek wchodzimy przez bramę na zapuszczone podwórko, widzimy „prawdziwe życie” kamienicy, skupione wokół lokalnej kebabowni.
Największa atrakcja Świdnicy, jak i pobliskiego Jawora, to niezwykły, XVII-wieczny kościół, usytuowany dokładnie w odległości strzału armatniego od miasta.
Kościoły Pokoju w Jaworze i Świdnicy to jedne z najbardziej fascynujących obiektów, jakie mamy w Polsce. Wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, przetrwały do naszych czasów od połowy XVII wieku, choć w zasadzie to prawdziwy cud.
Skąd się wzięły Kościoły Pokoju? Z pokoju westfalskiego, kończącego wojnę trzydziestoletnią. Na jego mocy, według zasady „czyja władza, tego religia”, cesarz Ferdynand Habsburg nadał śląskim luteranom prawo do celebrowania obrzędów w swoich świątyniach. Tyle, że zrobił wszystko, by uprzykrzyć im życie. Co prawda wyraził zgodę na wybudowanie świątyń, ale tak, by to utrudnić. Po pierwsze – nie mogły kształtem nawiązywać do znanych ówcześnie świątyń, nie mogły mieć wież ani dzwonów. Można było je wybudować na odległość strzału armatniego od miasta i tylko i wyłącznie z materiałów nietrwałych i niegodnych Domu Bożego (glina, słoma). Do tego za własne pieniądze protestantów i w czasie krótszym niż rok.
Mimo tak wyśrubowanych warunków – udało się. Kościoły Pokoju powstały, przeżyły o ponad trzy wieki cesarza Ferdynanda i do dziś zachwycają swoją konstrukcją i potęgą – są największymi tego typu budowlami sakralnymi w Europie. Mają przepiękne barokowe wyposażenie zdobiące przestronne wnętrza i cztery poziomy empor, dzięki czemu mogą pomieścić kilka tysięcy wiernych.
Wracamy do samochodu. Zaczyna prażyć słońce. Wiosenna pogoda jest dziś kapryśna. Magda sięga więc do schowka nad głową, po okulary i ruszamy do miejscowości Goldberg. Czyli do naszej swojskiej Złotoryi, znanej z wydobycia złota i miedzi. Co roku odbywają się tu mistrzostwa w płukania złota.
A bodaj największą atrakcją miasta jest kopalnia Aurelia. Podobno jej nazwa pochodzi od imienia dziewczynki (choć pewno miała tu jakieś znaczenie łacińska nazwa złota – aurum), której ojciec, pracujący w kopalni postanowił spełnić marzenie córki o sukience. Po szychcie został w kopalni na dłużej, by zebrać złoto. Zgubił jednak drogę, i podobno do dziś błąka się po korytarzach, szukając wyjścia. Nie spotkaliśmy ducha kopalni, natknęliśmy się za to w Złotoryi na interesujący pomnik – upamiętniający kilkuset wydobywających tu złoto górników, którzy w 1241 roku ruszyli pod Legnicę, na wielką bitwę z Tatarami. Wsławili się męstwem, choć większość z nich zginęła.
Na wieczór dojeżdżamy do Polanicy Zdroju. Nazywana „dolnośląskim Kazimierzem” jest mekką artystów i jednym z najpopularniejszych uzdrowisk w Kotlinie Kłodzkiej. Można tu podleczyć schorowane serce, posłuchać koncertu i odetchnąć czystym, górskim powietrzem.
Ziemia Kłodzka, to jeden z nielicznych, naprawdę wartościowych darów Stalina dla Polski. Nieobliczalny Gruzin w 1945 roku osobiście wytyczył południową granicę naszego kraju, odbierając nadzieję zarówno pokonanym w II Wojnie Światowej Niemcom, którzy gospodarzyli tu od połowy XVIII wieku, jak i Czechom, panom tej ziemi przez poprzednie siedemset lat. Polski nie było tu wcześniej nigdy i aż do 1972 roku, gdy ratyfikowano umowę pomiędzy PRL a RFN, podpisaną przez premiera Józefa Cyrankiewicza i Willy’ego Brandta, większość osadników traktowała te tereny jedynie jako „przejściowo” polskie. Niczego tu nie budowano, ani nie remontowano. Ale teraz Polanica wygląda jak spod igły.
Stare pensjonaty z czasów Belle Epoque odzyskały dawny wigor, a w muszli koncertowej obok pijalni wód mineralnych Wielka Pieniawa, gra co czwartek koncerty orkiestra zdrojowa. Polanica Zdrój, to najmłodsze z uzdrowisk Kotliny Kłodzkiej. Choć o osadzie, zwanej wtedy po czesku Stari Bor, wspominają księgi z 1347 roku, to dopiero w XIX wieku zaczęli tu przyjeżdżać kuracjusze. Tutejsze wody, o sporej zawartości żelaza, wpływają zbawiennie na układ trawienny i na serce. W centrum miasta stoi pomnik niedźwiedzia polarnego, postawiony tu w latach trzydziestych przez niemieckich naukowców, którzy badali zasięg skandynawskiego lodowca z czasów ostatniego zlodowacenia. Właśnie w Polanicy jest miejsce, w którym lodowiec zatrzymał się w swej ekspansji na południe. Kuracjusze mogą wziąć kijki w dłoń i skorzystać z dobrodziejstw Nordic Walkingu. Przez miasto przebiega malownicza trasa spacerowa, do znajdującego się ponad Polanicą punktu widokowego „Góralka”. Stąd do doliny można latem zjechać aż do niespokojnej rzeczki Bystrzycy, metalową rynną zamienioną na tor saneczkowy.
Następnego ranka słodko leniuchujemy, włócząc się po kurorcie, ale ciągnie nas w góry.
Nieopodal miasta wiedzie starożytny trakt, który był częścią Bursztynowego Szlaku łączącego wybrzeże Bałtyku, Kalisz, Kłodzko, Pragę i Rzym. Na przechodzące przez Góry Stołowe karawany, napadali rozbójnicy, którzy dla większego efektu przebierali się za diabły. Stąd w okolicy wiele „diabelskich” i „piekielnych” nazw gór i dolin. W XV wieku na pobliskim zamku Homole zamieszkali czescy husyci – zwolennicy spalonego na stosie w 1415 roku w Konstancy Jana Husa, określani przez kościół katolicki, jako heretycy. Trzymali w szachu całą Kotlinę Kłodzką, a z łupieżczymi wyprawami docierali aż do odległego Szczecina. Po nich dolinę wzięli w swoje władanie raubritterzy, czyli rycerze-rozbójnicy. A górskie stoki i labirynt Błędnych Skał, tak samo jak Skalne Miasto po drugiej stronie dzisiejszej granicy, zapewniały im osłonę przed pościgiem i bezkarność. Mało kto chciał się zapuszczać w te rejony. A jeśli się taki śmiałek znalazł, tracił orientację, a z czasem i życie, w plątaninie wąwozów i wyniosłych zwietrzałych skał wierzchołków Gór Stołowych. Droga Stu Zakrętów (w rzeczywistości jest ich znacznie więcej) wiedzie z Polanicy, przez Wambierzyce, do Kudowy.
Jeśli mamy gdzieś „testować” naszego Grand C-MAXa to tylko tutaj. Droga Stu Zakrętów to wyzwanie dla kierowcy, ale nie dla auta. Choć kręcę kierownicą to w jedną, to w drugą stronę, nasz Ford trzyma się niewzruszenie środka pasa. Czy wydaje mi się, czy „dociska” skręty, gdy nie do końca idealnie wyliczam promień łuku drogi? To nie złudzenie, tak działa jeden z najbardziej magicznych (czyt. tak bardzo technologicznie zaawansowanych, że właściwie na pograniczu science fiction) systemów wspomagających kierowców. Oczywiście w żadnym wypadku nie należy puszczać kierownicy i całkowicie zdawać się na elektronicznego asystenta. Ale po dobrych osiemdziesięciu skrętach każdą drobną pomoc przyjmuję z wdzięcznością.
Suniemy pomiędzy zielonymi wzgórzami aż do Wambierzyc.
Znów jesteśmy w mieście, które właściwie jest cieniem dawnej chwały. Stajemy na parkingu pod górującym nad miastem sanktuarium. A właściwie to sanktuarium JEST miastem. Spoglądamy z dołu na wspaniałą, barokową świątynię, do której wiodą monumentalne schody. Z tej perspektywy, wygląda to jak piramida Majów.
57 schodów, ma ponoć symbolizować liczbę chórów anielskich (9), do których dodamy liczbę lat życia Jezusa na Ziemi – (33) i wiek Marii Panny, gdy urodziła syna (15). Po drugiej stronie małego placu, na wzgórzach rozłożyła się jedna z najpiękniejszych kalwarii. Ponad sto kapliczek stanowi zwarty i ciekawy zespół architektoniczny. Oczywiście idziemy do stacji 57, gdzie jest słynna figura świętej Wilgefortis. O tej portugalskiej księżniczce zrobiło się głośno, gdy parę lat temu konkurs Eurowizji wygrał(a) austriacka artystka Conchita Wurst. Przypominano wówczas, że w pierwszych wiekach chrześcijaństwa czczono Wilgefortis, która sprzeciwiła się surowemu ojcu i nie chciała wyjść za mąż za poganina. Modliła się do Boga, by ją uratował. I Najwyższy sprawił, że przez noc przed ślubem, przyszłej świętej wyrosła broda. Tak oszpeconej nie chciał już za żonę pogański książę. A rozsierdzony ojciec niedoszłej narzeczonej, kazał ją ukrzyżować.
Tylko, że Wilgefortis w Wambierzycach nie ma brody. Dlaczego? Jakaż to poprawność polityczna spowodowała, że artyście portretującemu legendarną postać, zadrżała ręka?
Pewno nigdy się tego nie dowiemy.
Wskakujemy do samochodu i jedziemy dalej. Niedaleko.
Kudowa, to już miejscowość graniczna, choć mało gdzie w Polsce słowo „granica” jest aż tak bardzo nieadekwatne. Polski od Czech nie odgradza tu nawet rachityczny strumień. Po prostu domy po jednej stronie wąskiej, asfaltowej dróżki są polskie, a po drugiej – czeskie. Telefony komórkowe wariują przyłączając się co i raz to do jednej, lub drugiej sieci, a ludzie chodzą na zakupy do oddalonych o sto metrów sklepów, polując gdzie są akurat lepsze promocje i można taniej kupić miejscowe, dolnośląskie piwo.
Dzielnicą Kudowy jest Czermna, a w niej niezwykłe miejsce na polskiej mapie – słynna kaplica czaszek, w której na ścianach, suficie, ołtarzu, a przede wszystkim pod podłogą (można rzucić okiem, gdy przewodnik uniesie drewnianą klapę w posadzce), miejscowy proboszcz umieścił szczątki 26 tysięcy osób – ofiar częstych w XVIII wieku wojen i epidemii. Wrażenie jest niezwykłe. Zwłaszcza, jeśli zrozumiemy jak gęsto zaludniona była niegdyś ta okolica.
Wolno ruszamy w stronę Wałbrzycha. Chcemy oczywiście znaleźć Złoty Pociąg.
Według „absolutnie pewnych” informacji, zniknął on pod powierzchnią ziemi gdzieś pod zamkiem Książ. Parkując nieopodal bocznej bramy do kompleksu parkowo-pałacowego, głośno zastanawiamy się, czemu tak trudno jest odkopać wypełniony wrocławskim złotem pociąg pancerny.
A potem idziemy w stronę zamku wąską, asfaltową dróżką. Idziemy. Idziemy. Idziemy… A wokół nas pagórki, głębokie doliny, dziwne kurhany. Jak okiem sięgnąć teren przypomina nam… egipską Dolinę Królów po zachodniej stronie Nilu. Tylko, że pokrytą zielonym, bujnym lasem. Tutaj można byłoby ukryć całe miasto, a nie tylko jeden, choćby i najdłuższy pociąg.
Żałujemy bardzo, ale tym razem do zamku nie dojdziemy. Przeliczyliśmy się z siłami Chruczka, który marudzi, pokłada się na asfalcie i sabotuje wszystkie próby poderwania go do marszu („popatrz! zajączek! Tam pokicał! Biegnijmy za nim!”)
Musimy wracać i nie zobaczymy najbardziej tajemniczego zamku na ziemiach polskich. Trzynastowieczna warownia była wielokrotnie przebudowywana. A do 1941 roku była w rękach niemieckiego książęcego rodu von Pless. Ale najsłynniejszą lokatorką zamku, była angielska księżna Daisy, która miała burzliwe życie, a jej synowie walczyli z III Rzeszą w szeregach armii brytyjskiej i polskiej. Nic dziwnego, że naziście nie wahali się zabrać von Plessom rodzinne gniazdo i przerobić go na siedzibę Organizacji Todt, która budowała specjalne, tajne obiekty dla Hitlera. Naziści zapędzili do roboty więźniów pobliskiego obozu koncentracyjnego Gross Rosen i pod otaczającymi zamek wzgórzami wybudowali sieć podziemnych korytarzy. Co tam przechowywano (bądź też do dziś zalega)? Nie bardzo wiemy. W latach 1945 – 1946 stacjonowały tu wojska radzieckie. Co odnaleziono i wywieziono do ZSRR? Czerwonoarmiści nie mieli w zwyczaju tłumaczyć się z pospolitego rabunku.
Czy odkryto wszystkie tajne skrytki w otaczających nas wzgórzach? Na pewno nie. Można tu coś znaleźć? Zapewne tak. A Złoty Pociąg, który zniknął tu wioząc drogocenne przedmioty z obleganego przez Armię Czerwoną Wrocławia?
No cóż…
To chyba zadanie dla następnego pokolenia.
A tymczasem „następne pokolenie” słodko zasnęło. Odchylamy do tyłu oparcie fotela, do którego jest przytwierdzone isofixem siedzenie Chruczka i zaciągamy zasłonkę, bo choć od rana pogoda była kapryśna, to teraz, jak na złość, wyszło słońce.
I wracamy do domu. A w przyszłym tygodniu wyruszamy w zupełnie inny rejon Polski.