Dziś bardzo ważny dzień w naszym brytyjskim życiu, bo szkoła w UK to poważna sprawa. W końcu we wrześniu nasz czterolatek rozpoczyna naukę.
a
Od kilku miesięcy, a już na pewno od kilku tygodni wojna nerwów. Przecież we wrześniu dzieci idą do szkoły! Reception to co prawda taka niby nasza zerówka, ale procedura i restrykcje są czasem jak w szkole wojskowej z internatem. Najpierw w styczniu rekrutacja. Potem w kwietniu oczekiwanie na listę przyjętych. Wreszcie w ostatnich tygodniach spotkania w szkołach. Nadzieje i rozczarowania. Dziecko koleżanki nie dostało się do tego nauczyciela, do którego chciało. Inne idzie na popołudnie. Inne trafiło do klasy, gdzie nie będzie polskich dzieci i mama martwi się, jak sobie da radę.
Do najbliższej nam, a przy tym bardzo dobrej podstawówki, dostać się niełatwo. To szkoła katolicka (jest ich bardzo wiele w Anglii, mają mniej liczne klasy i – jak mówią – wyższy poziom nauczania), więc poza normalnymi dokumentami, bardzo istotny był chrzest dziecka, opinia duchownego i poważne uzasadnienie, dlaczego chcemy by chodził właśnie do katolickiej szkoły. Nie wiem, jak to się stało, ale udało nam się dostać – może to zasługa ochrzczenia dziecka w Jerozolimie, może uzasadnienie, które napisał Sergiusz – w końcu jest pisarzem i specjalizuje się w bajkach. W każdym razie Chruczek trafił do całkiem poważnej szkoły podstawowej. I w całkiem nowym eleganckim mundurku stawi się na zajęcia. Przecież we wrześniu będzie miał już 4 lata i 3 miesiące.
Na dzisiejsze spotkanie integracyjno-informacyjne mieli przyjść rodzice z dziećmi. Oczywiście w tak ważnym dniu przyszłych uczniów wspierali i mama i tata. Sergiusz akurat dziś musiał lecieć do Warszawy, więc ja jako jedyna byłam sama i znów zbierałam pełne litości spojrzenia. Mniej więcej tak, jak w szkole rodzenia, na którą jako jedyna chodziłam sama, bo Sergiusz miał o tej porze spektakle, i wszyscy już zdążyli się naplotkować o „tej, co ją ten porzucił jak zaszła w ciążę”, dopóki nie pojawił się na ostatniej lekcji, żeby odebrać dyplom ukończenia.
No ale nie o tym. Dziś najpierw spotkali się z nami dyrektor i nauczycielka prowadząca. Opowiedzieli o zasadach, jakie obowiązują w szkole, o mundurkach i strojach na WF. Jak za czasów mojej podstawówki – w latach 80-tych – wszyscy muszą mieć jednakowe stroje do ćwiczeń. Pouczono nas też, że największym grzechem jest opuszczanie zajęć, „bo ucząc się obowiązkowego, codziennego punktualnego chodzenia już do zerówki, dzieci uczą się odpowiedzialności i obowiązkowości na całe dorosłe życie”. – Może Wam się wydaje, że dwutygodniowe wakacje to krótko, ale dla dzieci w naszej szkole to przepaść. Po czymś takim trudno im się odnaleźć w grupie i będziemy musieli przenieść je do innej – powiedziała surowo nauczycielka. Potem dzieci poszły z nauczycielkami poznać swoją nową klasę i kolegów, a rodzice z dyrektorem udali się na zwiedzanie szkoły.
I tu pojawiły się pierwsze problemy – niektóre dzieci były tak zestresowane nową sytuacją, że wtuliły się w rodziców i nie chciały iść z nowymi paniami. Trzy dziewczynki się rozpłakały. Wili nie pękał, choć jest niemal najmłodszy w grupie. Jest z czerwca, a w UK rocznik szkolny liczy się od września do września. Więc dzieci z września 2013, starsze od niego tylko o 3 miesiące, do szkoły pójdą dopiero za rok.
Podczas zwiedzania szkoły czułam się trochę jak w zachodnim filmie, bo szkoła jest taka nowoczesna i kolorowa jak w Beverly Hills 90210, pan dyrektor wygląda jak amerykański aktor, a czasami jak pastor, kiedy pokazuje gigantyczne krzyże na ścianach sal czy instalację artystyczną przedstawiającą edukację pod Bożą opieką. I mówi, że my sobie prywatnie możemy wierzyć albo nie, ale posyłając dziecko do takiej szkoły decydujemy się w czasie edukacji przyjąć ich zasady. I koniec. Na koniec powiedział – co bardzo mi się spodobało – żeby na zakończenie roku nie przynosić nauczycielom kwiatów czy czekoladek, tylko kasę w kopercie. No tak, a oni te pieniądze przekazują na lokalne instytucje dobroczynne, pokazując swoim przykładem dzieciom, że trzeba wspierać potrzebujących w okolicy, w której żyjemy.
Potem w praktyce przećwiczyliśmy sobie jak wygląda odbieranie dzieci ze szkoły (wszyscy muszą być punktualnie, 5 minut przed końcem zajęć), panie wypuszczają dzieci stojące grzecznie w rządku, a rodzice, stojący grzecznie w oddaleniu, mają zamachać ręką, żeby pani, niczym wytrawny snajper, mogła wychwycić rodzica z tłumu i wskazać dziecku kierunek. Jest kategoryczny zakaz zaczepiania nauczycielek w czasie wydawania dzieci (można je o coś zapytać potem), bo wówczas mogłyby popełnić błąd. A przecież muszą rzutem oka ocenić na odległość, że po dziecko przychodzi wyłącznie opiekun do tego upoważniony. Na koniec wszyscy rodzice dostali rozpiskę z wrześniowym programem zajęć i obowiązującymi w szkole zasadami. Każde dziecko dostało także od szkoły darmowy mundurek.
Do wyjścia przechodziliśmy przez szpaler nauczycielek i pomocnic, które będą zajmować się naszym synkiem (w sumie chyba 5-6 osób). Przy drzwiach pożegnał nas uśmiechnięty dyrektor, na pożegnanie zagadnął do Chruczka. Po tej półgodzinie spędzonej z dziećmi KAŻDA osoba rozpoznawała go i znała jego imię. Podobnie jak każdego z trzydziestki dzieci. To chyba dobry początek 🙂
2 komentarze
Najważniejsze jest podejście ludzi o dzieci. Żeby nie dało się odczuć, że opiekunowie są tam za karę i nie lubią dzieci…
Mamy nadzieję, że tak będzie. Z przedszkolem mieliśmy bajkowo jeśli chodzi o kadrę. Cudowni ludzie, pchali Chruczka do przodu, wspierali go, traktowali poważnie. Boję się, że w nowym miejscu nie będzie aż tak dobrze, bo nauczyciela, jakiego mieliśmy – z megapasją i podejściem do dzieci niełatwo spotkać. Ale mam wrażenie – z tego co sama widziałam i słyszałam od ludzi, że oni tu w ogóle w UK mają nauczycieli w stylu Mary Poppins. Może po prostu dostają lepsze pensje niż u nas i nie są sfrustrowani dzięki temu?