Nigdy nie planowałam, że tak potoczy się moje życie i wcale nie zakładałam, że co mniej więcej dwa lata będę wywracać wszystko do góry nogami. Ale teraz to już lekka przesada.
Fakt, nie dorastałam w zwyczajnej rodzinie. W szarych latach 80-tych tata pracował jako dziennikarz i pilot wycieczek. Częściej chyba oprowadzał turystów po Tajlandii czy Iranie niż był w domu. Mama też była dziennikarką i pilotką wycieczek. Z dzieciństwa pamiętam pierwszy lot samolotem. To był An-24, ja miałam wtedy dwa lata i podobno bardzo spodobały mi się turbulencje. “Jeszcze! Jeszcze!” – krzyczałam, ku przerażeniu bladych jak ściana pasażerów, kiedy radziecka maszyna telepała się gwałtownie, a potem, pewnie ku ich satysfakcji, zwymiotowałam w obie chorobowe torebki. Później były wyjazdy autokarowe z rodzicami. Jako kilkuletnia dziewczynka poznawałam Węgry, Czechosłowację, ZSRR, NRD, Szwajcarię, Danię, wreszcie Austrię, która wydawała mi się rajem na ziemi. W Karlovych Varach zachwyciła mnie platanowa aleja. W Budapeszcie przeżyłam trzęsienie ziemi. W Belgii spróbowałam pierwszych owoców morza. Małż wyglądał obrzydliwie, ale smakował jak kurczak. W Wiedniu po raz pierwszy byłam w prawdziwym McDonaldzie, tata kupił mi Big Maca, którego przez kilka godzin nosiłam po mieście w tekturowym pudełeczku jak najcenniejszą relikwię. Odpowiednio godnym miejscem by spożyć zdobycz wydały mi się dopiero cesarskie ogrody Schönbrunn i kompletnie nie przeszkadzało mi, że kanapka była już wtedy zimna i miała konsystencję podeszwy. W Watykanie byliśmy na audiencji u Papieża Jana Pawła II, który pogłaskał po główce okropnie wówczas przeziębioną rudowłosą dziewczynkę i coś do mnie powiedział, ale byłam tak przejęta, że nie pamiętam co. Po takich podróżach niechętnie wracałam do rzeczywistości PRL-u.
Potem sama zostałam dziennikarką i zdałam egzamin na pilota wycieczek. Pracowałam w redakcjach największych polskich gazet, a urlopy wykorzystywałam na wyjazdy. Jednak nigdy nie udawało mi się wytrwać w jednym miejscu dłużej niż dwa lata. Czasem naczelny nie wytrzymywał mojej potrzeby szwędania się po świecie, czasem ja miałam dość zbyt ciasnego biurowego kołnierzyka i rozstawaliśmy się – na szczęście zawsze w przyjaźni. A wtedy rzucałam się w wir wyjazdów. Po miesiącach stabilności za biurkiem zwiedzałam świat jeszcze bardziej łapczywie, pisałam do gazet relacje z podróży, realizowałam reportaże dla telewizji.
Na początku tego roku przyszedł czas na kolejną życiową zmianę. Jak wiecie, Sergiusz już od pewnego czasu mieszka w UK, a we wrześniu dołączył do niego nasz synek, który poszedł tam do szkoły. Zależało nam, by angielski znał równie dobrze, jak polski. Chcieliśmy, żeby edukację rozpoczął od najwcześniejszego stopnia, równocześnie z mieszkającymi na Wyspach rówieśnikami. By nie płacił zbyt wysokiej ceny za nasze decyzje, a słyszeliśmy wiele historii o dzieciach, które wyemigrowały z rodzicami w starszym wieku, i przeżyły wiele złego, zanim zaadaptowały się w szkole i złapały język. Do nursery Wili trafił z dziećmi urodzonymi na Wyspach i choć na początku było mu trudniej, po kilku tygodniach znakomicie odnalazł się w nowej, brytyjskiej rzeczywistości. Teraz, po pięciu miesiącach nauki, nie odstaje od innych. Przeciwnie, odkąd opanował nowy język, jest z tego dumny. Stał się jeszcze bardziej gadatliwy, jeszcze bardziej otwarty i komunikatywny niż miejscowe dzieci. One nie przeżyły wyzwania, jakim jest sprostanie nowej rzeczywistości w wieku 3,5 roku. On jest o to doświadczenie bogatszy.
Wszystko nabrało tempa, kiedy na początku stycznia wprowadziliśmy się do wymarzonego domu. To oznaczało dla nas koniec tułania się po wynajmowanych – raczej gorszych niż lepszych – mieszkaniach. Mamy teraz swoje miejsce, a nasz synek ma swój pokój. Sergiusz dzielnie zorganizował przeprowadzkę i kupił niezbędne wyposażenie. Wszystkie największe wydatki związane z logistyką już za nami. Uznaliśmy, że mogę dołączyć do chłopaków. A to oznaczało konieczność rezygnacji z pracy. Zrobiłam to z wielki żalem, bo przez ostatnie dwa lata pracowałam naprawdę w fantastycznej, absolutnie wyjątkowej redakcji. Poza tym, nie trzeba nikomu tłumaczyć, że stała pensja, to w dzisiejszych czasach duża wartość. Zwłaszcza, jeśli to jedyna stała pensja w rodzinie. Ale, po kilku miesiącach widywania synka w weekendy wiem już, że nie ma takich pieniędzy, które wynagrodziłyby mi rozłąkę z dzieckiem. Nawet tak dzielnym i wspaniałym, ale jednak wciąż małym chłopcem, jakim jest nasz Wili. Dlatego postanowiliśmy skończyć z moimi dojazdami, i rozpoczynamy całą rodziną naszą wspólną drogę. Wciąż na dwa domy i dwa światy, lecz już z kwaterą główną w UK.
To kolejny etap życia, które – choć zmienia się jak w kalejdoskopie, choć znajomi patrzą na nas czasem jak na wariatów, a niektórzy nie rozumieją naszych wyborów i ganią za kompletną nieodpowiedzialność – to jednak jest nasze i jedyne w swoim rodzaju.
Zgadnijcie, ile razy usłyszałam w ostatnich miesiącach, że jestem złą matką. Najpierw dlatego, że ciężko pracowałam, a dziecko widywałam tylko w weekendy. Potem dlatego, że zrezygnowałam z dobrej pracy, i z czego ja teraz to biedne dziecko utrzymam? Stanowczo za dużo.
A ile razy usłyszałam słowa wsparcia? Stanowczo za mało. Ale były, i to dla mnie bardzo ważne. Za wszystkie tym nielicznym bliskim, przyjaciołom i znajomym bardzo dziękuję. Bo, czasem zupełnie niespodziewanie, odzywał się telefon i słyszałam ciepłe słowo i ofertę pomocy od kogoś, z kim może nie plotkujemy codziennie godzinami, ale teraz wiem, że możemy na siebie liczyć.
Postanowienie o emigracji, o wyjeździe z małym dzieckiem, o zmianie życia i środowiska, było jedną z najtrudniejszych decyzji w naszym życiu. Sam proces trwał dwa lata, był wieloetapowy i skomplikowany, wszystko po to, byśmy mogli w komfortowych warunkach spokojnie się urządzić, a nie liczyć każdy grosz i za wszelką cenę szukać pracy w fabryce czy na zmywaku, by przetrwać.
Na szczęście dziś emigracja, zwłaszcza w Europie, nie jest tym samym, czym była dla pokolenia naszych rodziców. To nie jest ostateczny wyjazd na koniec świata. Bóg pobłogosławił nas tanimi liniami, którymi w komfortowych warunkach nawet za kilkadziesiąt złotych możemy swobodnie podróżować między Polską a Wielką Brytanią, albo wyskoczyć do kraju choćby na jeden dzień. Sergiusz nieraz wpadał tak do Warszawy, by poprowadzić prezentację, wziąć udział w spotkaniu autorskim, rano wystąpić w programie śniadaniowym w TV, a wieczorem zagrać koncert w filharmonii. W końcu samolot z Polski do Anglii leci mniej więcej tyle, ile jedzie pociąg z Warszawy do Krakowa. Dlatego cieszymy się, że nie musimy rezygnować z wieloletnich przyjaźni, współpracy z polskimi mediami czy udziału w ciekawych wydarzeniach w Polsce, za to zyskujemy nowych przyjaciół, kolejne zawodowe wyzwania i niezwykłą przygodę, jaką jest życie na Wyspach.
PS. Ten ważny dla mnie tekst pisałam na pokładzie samolotu z Warszawy do Manchesteru, w pełnym słońcu na błękitnym niebie, wysoko nad warstwą otulających całą Europę chmur. To też jeden z plusów życia na dwa kraje 😉
33 komentarze
Życzę powodzenia! 🙂
Dziękujemy. Bardzo nam tego trzeba
Inspirujace
Fajnie. Najwazniejsze to sie zainspirowac samemu 🙂 wszystko przed nami. Jestesmy mlodzi i piekni…
🙂 No pewnie! Choć jak to mówi mój tata: kiedyś byłem piękny i młody, teraz jestem już tylko piękny 😉
trzymamy kciuki i powodzenia w nowym miejscu 🙂
dzięki!
Trzymam kciuki! Choć wiem, że nie muszę, bo wszystko się świetnie ułoży 🙂
Dzięki 🙂
Będzie Wam tu dobrze, macie również nas :-). Pomożemy zawsze.
Ślicznie dziękujemy! To dla nas ważne 🙂 Buziaki!
?
Jestem Waszym wiernym kibicem, od kiedy przez przypadek, trafiłam na Waszego bloga ? Twój wpis, jak i wiele innych, dotyka mnie bardziej osobiście, bo też dokonywalam takich trudnych wyborów. Teraz nie żałuję i wiem, że Wam też się wszystko ułoży ? mam nadzieję, że odnaleźliście swoje miejsce na ziemi ? trzymam kciuki i czekam na kolejne przygody ?
Dzięki! <3 Jaśniej patrzymy w przyszłość dzięki takim słowom jak Twoje 🙂 To naprawdę daje siłę i aż się uśmiechamy na myśl, że przecież oto zaczyna się kolejna piękna przygoda.
Bo życie to przygoda! ?
Redakcja będzie tęsknić…, ale trzyma kciuki i pamiętaj – będzie dobrze???
Dzięki, ja też będę tęsknić!!! <3
Tak trzymać!
Trzymam kciuki! Na 100% Wam sie uda. My mamy za sobą emigrację do Francji z dwoma chłopakami (2 i 4 latka), choć u nas przebiegło to znacznie! szybciej 😉 – zostawiłam pracę, spakowaliśmy nasz mały samochód i wyruszyliśmy razem 11 listopada 2008, by 13 listopada zacząć nowe życie. Nie żałujemy…
Powodzenia!!!
Super! Takie piękne historie są dla nas drogowskazem 🙂
Za mało słów otuchy?
Dobrze, dołożę kilka od siebie:
Mieszkam w USA prawie 32 lata. Obserwowałem setki Polaków i wniosek jest jeden: Nie spotkałem ani jednej rodziny uczciwych ludzi, którym by się w końcu nie powiodło osiągnąć normalne, dobre życie. Czemu piszę uczciwych? Alkohol i zmiany partnerów przekreślają szansę powodzenia. A dlaczego „w końcu” ? Cóż, gdy obydwoje po polonistyce i nie znają angielskiego – muszą czekać dłużej, aż on zostanie komputerowcem, a ona księgową. Ale w końcu się doczekają.
P.S.
To co pisze było prawdą w USA przed Trumpem.
Aldek, kochany! Od Ciebie akurat dostaliśmy najwięcej słów otuchy, ciepła i wsparcia. Są jak jasne drogowskazy w naszej wędrówce za co baaaardzo, bardzo, bardzo jesteśmy Ci wdzięczni. Jak również Twojej Katii, bo to właśnie ona zadzwoniła do mnie kiedyś niespodziewanie z ofertą pomocy i wsparcia, tak po prostu. Pogadałyśmy, podziękowałam, a kiedy odłożyłam słuchawkę rozpłakałam się, bo to był piękny ludzki gest, jakich zdecydowanie za mało dzisiaj. Uściski mocne!
Powodzenia na kolejnej nowej drodze✌️✌️✌️Niech moc bedzie z Wami???
Dzięki!!!
Lepiej żałować, że się spróbowało i nie wyszło niż tego, że sie w ogole nie podjęło wyzwania. Życzę powodzenia i wierzę, że Wam się uda na przekór tym, którzy potrafią tylko krytykować. Sama w życiu podjelam kilka trudnych decyzji i nie żałuję. Nawet jeśli niektóre z nich okazały się błędne to mogłam wyciągnąć z tego nauczkę na przyszłość. Trzymam kciuki
Dzięki! Masz rację!
Zawsze znajdziesz u nas spokojną przystań, którą mamy nadzieję mieć już w tym roku!
DZIĘKUJĘ MAMUSIU <3
Kochani cudownie. Dobra decyzja. Cieszę się Waszym szczęściem…:)!
Kiedys mowilam, ze moj dom jest tam, gdzie moje stopy. Zawsze w drodze. A dzisiaj, mimo tego, ze wciaz oddycham podrozowaniem, to moj dom jest tam, gdzie moj maz i synek. Akurat tez w Liverpoolu 😉 Duzo ciepla. I oby odrobine mniej nam tutaj wialo 😉
Wieje – owszem, ale może dzięki temu jest czyste powietrze. A jak słoneczko przygrzewa, to nawet luty daje się tu znieść 😉
Trzymam mocno kciuki aby wszystko co sobie zaplanowaliście/zaplanujecie spełniło się. Od jakiegoś czasu do Was zaglądam i jestem pewna, że tak się stanie.
Jest moc. Podziwiam, pozdrawiam i trzymam kciuki.