To stąd pochodzą szlachetne perfumy Diora, Guerlaine’a i wielu marek, którymi na co dzień pachną Francuzki. I Francuzi – oczywiście. Ale czy Grasse, światowa stolica perfum, ma coś ciekawego do zaoferowania półtorarocznemu urwisowi?
– Chrucz będzie się nudził.
– Na pewno nie.
– Będziemy musieli za nim latać i sami nic nie zobaczymy – marudziła dalej Magda.
– Damy radę.
– Po co my tam w ogóle jedziemy. Nie lepiej zostać nad morzem?
Tak. Jak widać to ja się uparłem. Bardzo chciałem zobaczyć, a przede wszystkim powąchać Grasse. Patrząc na mapę nie mogłem zrozumieć co spowodowało, że położone na wysokim wzgórzu miasteczko, ledwo kilkanaście kilometrów od Antibes zrobiło taką zawrotną karierę.
Droga była stroma, górska. Wokół niej, zatopione w zieleni secesyjne wille i eleganckie hotele przypominające nieco filmowy „Grand Budapest”. Nietrudno było sobie wyobrazić dlaczego brytyjska królowa Wiktoria tak lubiła tu przyjeżdżać, by przeczekać słotną londyńską zimę. Z okien swojego luksusowego apartamentu miała widok na błękitną kreskę morza, zajmującego cały horyzont, a w ogrodzie na drzewach rosły cytryny i pomarańcze. To tutaj ma miejsce finał powieści i tu kręcono sceny do filmu „Pachnidło”.
Stajemy na podziemnym parkingu obok merostwa. To genialny wynalazek. Podczas naszej całej podróży po Francji podziemne parkingi w samym centrum miasta nigdy nas nie zawiodły. Były relatywnie tanie, dobrze zorganizowane i przestronne. Gdy przejedziemy włoską granicę, będziemy za nimi tęsknić.
Wychodzimy na plac, a właściwie taras i słyszymy dziarski dzwonek. Przed nami kolorowa turystyczna „ciuchcia”. Chruczek wyciąga rączki. Uwielbia pociągi.
Patrzymy po sobie z Magdą.
– Jechałaś kiedyś czymś takim?
– Żartujesz? Przecież to obciach!
Po chwili ociągania wsiadamy do wolnego wagonika i już po chwili jesteśmy zachwyceni. Kierowca (motorniczy?) to jakiś wariat, bo pcha się w tak ciasne, średniowieczne uliczki, że niektóre skręty musi brać na „trzy razy”, a gdybyśmy wystawili ręce, to spokojnie moglibyśmy kraść owoce ze straganów, o które ocierają się wagoniki.
Chruczek jest szczęśliwy.
Wysiadamy przy katedrze. XIII-wieczna Notre Dame du Puy przytłacza swoim kamiennym, masywnym cielskiem. W środku zaskoczenie. Po prawej stronie, w połowie nawy głównej, wiszą sobie, jak gdyby nigdy nic, trzy wielkie płótna Petera Rubensa.
Schodzimy w dół krętą uliczką Rue Tracastel, gdy nagle Magda zatrzymuje się jak wryta i zaczyna obwąchiwać pustą wnękę po oknie w lekko zrujnowanej kamienicy. Podchodzę bliżej i wciągam w nozdrza upojną woń róż. Ale tu nigdzie nie ma kwiatów. Pachną… mury. Potem dowiemy się, że przez stulecia, aż do lat siedemdziesiątych, w tym rejonie było wiele manufaktur, które przerabiały płatki róż na cenną esencję. Cenną, bo potrzeba czterech ton kwiatów, by wycisnąć jeden litr oszałamiająco pachnącego olejku różanego. Miejscowe, rosnące jedynie w najbliższej okolicy, odmiany, były szczególnie aromatyczne. Dlatego od XVII wieku w Grasse osiedlali się perfumiarze.
Idziemy do tutejszego muzeum perfum przy „bulwarze gry w piłkę” – Boulevard du Jue de Ballon. To całkiem pokaźny gmach, w którym Chrucz od razu robi furorę. Cierpliwie wącha podtykane mu przez pracownice muzeum kwiaty, nasiona i różne dziwne substancje (jak na przykład ambra – czyli suszone wymiociny kaszalota). Bawi się przy wyglądających jak odkurzacze „miotaczach zapachów”. Trochę się nudzi, gdy my zachwycamy się oryginalnym, wypełnionym ozdobnymi flakonami sakwojażem Marii Antoniny, który miała przy sobie podczas nieudanej próby ucieczki przed skazaniem ją na gilotynę. Albo gdy podziwiamy zapachowe „organy” – rozstawiony na piętrowych półkach, jak na kościelnych organach, zestaw dziesiątek buteleczek z zapachami, które trzeba umieć rozpoznawać, by zdać egzamin na perfumiarskiego „nosa”.
Przerwa na obiad. Siadamy w niewielkiej knajpce, gdzie dają fantastyczną sałatkę nicejską. Chruczek zieleninę omija szerokim łukiem, za to fryteczki – i owszem, lubi. Ale nagle porywa jedną i wyskakuje na ulicę. Gonię go, choć jest leniwe południe i nikt po drodze nie jeździ. Za to wylegują się na niej koty. I to właśnie zainteresowało naszego synka. Podbiega do sennego kocura i próbuje go nakarmić frytką. Mam wrażenie, że le chat wolałby jednak sałatkę nicejską, a przynajmniej tuńczyka.
Kelner nam radzi, żebyśmy przed wyjazdem koniecznie wpadli do fabryki Molinard. Najstarszej w całym mieście. Mają świetne prywatne muzeum i bar.
– Bar? – upewniam się, że dobrze zrozumiałem. – Z drinkami?
Chłopak się śmieje.
– Nie, z perfumami!
Żartuje?
Okazuje się, że wcale nie. Fabryka jest w eleganckiej willi, nieco w stylu Beverly Hills.
Muzeum ciekawe, ale większość rzeczy już znamy z Muzeum Perfum. Za to bar rzeczywiście obłędny. Przy stolikach siedzą w skupieniu dzieciaki z rodzicami, a przed nimi 90 fiolek z rozmaitymi esencjami zapachowymi. Obok, perfumiarski mistrz objaśnia im tajniki tworzenia perfum. Co z czym dobrze się komponuje, w jakich proporcjach. Pyta o upodobania, ulubione wonie. Kroplomierzem napełniają niewielki flakonik.
Na to trzeba mieć jednak czas i chyba jednak starszego Chrucza. Obok jest coś na nasz temperament – bar, który wygląda jak sen oszalałego browarnika. Wajchy jak do nalewania piwa i jedynie dwadzieścia zapachów, tak starannie dobranych, że jak byśmy ich nie zmieszali, to wyjdzie coś ciekawego. Najważniejsze jest zdecydowanie się na jedną z czterech „nut bazowych”, a pozostała szesnastka to już pestka. Najpierw robimy rundkę wąchają uważnie, a potem napełniamy swoje buteleczki. Świetna, pachnąca pamiątka.
Dyskretnie rzucamy okiem do osobnego pomieszczenia obok „baru”. Saudyjski szejk przyjechał z rodziną i trzecią godzinę bawią się dobieraniem osobistych zapachów. Perfumiarz cierpliwie zapisuje składniki i proporcje. A potem wyśle ozdobne flakony na podany adres. Oczywiście z sowitym rachunkiem. Ale własne perfumy, to rzeczywiście fantastyczny prezent na walentynki.
– I co, miałem rację, że będzie fajnie? – dopytuję, gdy wsiadamy do samochodu.
– Może być – odpowiada Magda układając wygodnie Chruczka, który po dniu pełnym emocji szykuje się do snu w foteliku.
Dopiero sto kilometrów dalej przyzna, że było fantastycznie…
4 komentarze
Byłam! Co prawda bez dziecka, ale wspominam cudownie 🙂
dodam, ze Francuzi z Cannes nie mogli zrozumieć po co tam w ogóle jadę ,bo dla nich nic ciekawego tam nie ma 😉
Cudne miejsce. A pachnie w promieniu kilku kilometrów od miasta
Wiesz moze w jaki sposob dostac sie na pola rozane?