Mama, która przylatuje tylko na weekendy, nie może cieszyć się codziennym obserwowaniem, jak trzylatek wspaniale rozwija się na emigracji. A jest na co patrzeć.
W sobotę Sergiusz przez cały dzień w studio nagrywał płytę, a my z Chruczkiem wyskoczyliśmy na miasto. Najpierw oglądaliśmy domy w dzielnicy niedaleko morza. Potem postanowiliśmy lepiej poznać okolicę i na chwilę wybraliśmy się do lokalnego centrum handlowego. Chrucz momentalnie dostrzegł pociągi – karuzelę z plastikowymi wagonikami, które za 2 funty przez chwilę kręcą się w kółko. Takie zabawki są tu na każdym kroku, co znacząco spowalnia spacer, bo Chrucz musi wsiąść do każdego pojazdu. A na korytarzach centrum handlowego te były rozsiane w dużych ilościach.
Najpierw wypatrzył pociąg, posiedział w nim chwilę, potem pobiegł do wielkiego czerwonego wozu strażackiego. Ale kątem oka wypatrzył, że jakaś mama z dwójką dzieci wrzuciła do maszyny „pieniążek” i ruszył biegiem do ciuchci. Zachęcony przez sponsorującą podróż mamę wskoczył do pustego wagonu i, zadowolony, skorzystał z okazyjnego przejazdu. Potem wsiadł do dwumiejscowej łodzi podwodnej. Oczywiście też zabawkowej. Posiedział chwilę zadowolony, aż podszedł do mnie tata, pytając, czy może posadzić obok Chrucza swojego synka i wrzucić pieniążek. Nie mieliśmy nic przeciwko. Druga przejażdżka też bardzo mu się spodobała. Rozglądając się okiem wytrawnego myśliwego ruszył dalej. Pędem dobiegł do lśniącego pociągu znanego z kreskówek.
– Wrzuć pieniążek – zażądał.
– Nie. Już jechałeś dwa razy – odpowiedziałam, bo za dwa funty w pobliskim sklepie typu Poundland mogliśmy upolować coś znacznie bardziej przydatnego, niż kręcenie się w kółko przez minutę.
Chruczek pomyślał przez chwilę.
– No to czekam na moich passengers, i wtedy będę mógł pojechać – wykombinował. Cierpliwie siedział w swoim wagonie z błyskiem w oku obserwując przechodzące dzieci. Wreszcie postawił na marketing bezpośredni.
– Come on to the traaaain! – krzyczał dzielnie do stacyjnego plastikowego megafonu, który był elementem wyposażenia karuzeli. – Mummys, daddys, welcome to the statiooooon!
Tym razem nie znalazł się żaden sponsor przejażdżki, ale ja byłam dumna z mojego zaradnego trzylatka.
Potem skoczyliśmy do centrum i pojechaliśmy do naszego ulubionego Museum of Liverpool. Od razu wpadliśmy na zajęcia dla najmłodszych Little Liverpool, których Chruczek jest wiernym i stałym uczestnikiem. Do tego stopnia, że kiedy pani przewodnik wprowadzała maluchy z rodzicami na sesję, stanął obok niej i głośno, częściowo nawet po angielsku, zapowiadał, jakie będą atrakcje. Potem sprawdzał wchodzącym bilety, a po zajęciach otworzył przejście i wypuszczał gości.
Ruszyliśmy na piętro. W sali edukacyjnej co weekend odbywają się jakieś zajęcia. A to rysowanie, a to czytanie bajek. Tym razem był teatr ruchu. Na środku sali w otoczeniu maluchów stała uduchowiona pani w szatach z india-shopu a z głośnika sączyła się relaksacyjna muzyka.
– Niedobrze – pomyślałam, znając temperament Chrucza, ale mały już pchał przeszklone drzwi i wchodził do środka.
– Teraz malujemy wieeeelki obraz – powiedziała pani i zachęcająco uśmiechnęła się do Chruczka. Udając prowadzenie pędzla, machała rękami w powietrzu, a razem z nią inne dzieci. Chruczek spojrzał na nią z niedowierzaniem.
– Zobaczcie jakie kolory! – zachwycała się pani patrząc w pustą przestrzeń. Dzieci pracowicie machały rączkami i też starały się uruchomić wyobraźnię. Chruczek nawet nie drgnął.
– Chcesz pomalować z nami? – zapytała instruktorka wciąż machając wyimaginowanym pędzlem.
– Nie! – odpowiedział łobuz i nawet nie ruszył rączką. Za to zaczął robić to, co robi zawsze, kiedy inne dzieci grzecznie stoją, albo siedzą na matach i śpiewają piosenki. Czyli galopem biegać wokół malującej grupy.
Wtedy „nawiedzona” pani bardzo mi zaimponowała. Zamiast ignorować łobuza, spróbowała kilka razy nawiązać z nim kontakt, wreszcie dała spokój głupiemu malowaniu i zaczęła dreptać za nim. A za nią pozostałe dzieci. Chruczek był zachwycony.
– To co teraz robimy? – zapytała mojego synka.
– Jesteśmy samolotami – zawołał i rozłożył rączki jak skrzydła.
Pani podjęła wyzwanie.
– To teraz latamy – zarządziła, a grupa dzieci z rozłożonymi jak skrzydła rączkami zrobiła za Chruczkiem kółko wokół sali. W tym czasie niepostrzeżenie wyłączyła muzykę relaksacyjną plumkającą z ustawionego w kącie odtwarzacza, a zgromadzeni w sali rodzice odetchnęli z ulgą.
– A teraz lądujemy! – powiedział Chrucz i położył się na podłodze, za nim pani i inne dzieci.
– A teraz tankujemy – Chruczek był zachwycony.
– A co teraz robią samoloty? – zapytała naszego synka. Kreatywnie jeszcze raz wystartowali, potem zrobili katastrofę lotniczą, a potem na rozpaczliwe wołanie naszego synka: Oh no, my plane is broken! We have to mend it! (skąd on zna takie sformułowania?) pani szybko zarządziła naprawę śrubokrętem. Zziajane dzieci były zachwycone, a Chruczek bawił się najlepiej ze wszystkich.
– Kim teraz jesteśmy? – zapytała instruktorka.
– Ślimakami – zawołał prowodyr i rzucił się na podłogę. Cała reszta dzieci popełzła za nim.
– Nie musisz być ślimakiem. Możesz być czymś innym – fuknęła mama małej Belli, która chyba wolałaby, żeby jej córeczka malowała wyimaginowane obrazy.
– Ale ja chcę być ślimakiem – odparła Bella wpatrzona roziskrzonymi oczami w Chruczka.
Zabawa toczyłaby się jeszcze długo, ale zajęcia się skończyły. Pani instruktorka z uznaniem pochwaliła Chruczka za niezwykłą wyobraźnię. No i siłę przebicia. A mały łobuz ruszył dalej.
Przez chwilę pobawiliśmy się na interaktywnych stanowiskach, pograliśmy w gry zręcznościowe i porozwiązywaliśmy zagadki. Wreszcie trafiliśmy do muzealnego kina. To otwarta sala, gdzie można usiąść i pooglądać filmy związane z Liverpoolem. Na jednym z foteli siedziała mama z małą dziewczynką. Przechodzący wzdłuż rzędu krzeseł Chrucz sokolim wzrokiem wypatrzył, że trzyma torebkę chrupek. Bez słowa zawrócił i stanął przed nią z szeroko otwartymi, niewinnymi oczami jelonka Bambi.
– My lunchtime is gone – powiedział ze smutkiem. – I’m hungry…
Mama spojrzała na mnie dziwnie i z uśmiechem podała mu torebkę, do której mój syn sięgnął ochoczo. Nie tłumaczyłam jej, że synek wciągnął niedawno kanapkę i dwa banany, popił ciepłą herbatką, a o chrupki żebrze, bo lubi. Niezainteresowany kompletnie filmem Chruczek podchodził do pani jeszcze kilkanaście razy z szerokim uśmiechem i radosnym: Hello!, na co dostawał kolejną chrupkę. Nie nadążałam z podziękowaniami dla hojnej mamy i z próbami przywoływania łobuza do porządku. W końcu Chruczek przyszedł z całą garścią chrupek, urocza mama chyba miała dość jego procesji…
– Weź to, zjem w domu – podał mi zdobycz z miną wytrawnego opryszka oddającego łup paserowi. No cóż, wychowanie w słynnym mieście portowym chyba zobowiązuje…