Chrucz do tej pory nie bardzo zdawał sobie w samolocie sprawę z tego, gdzie jest. Łobuzował i biegał po pokładzie (najczęściej), albo spał (rzadziej). Wczoraj przeżył swój pierwszy lot z pełną świadomością.
Znów jesteśmy w drodze. Nareszcie. Warszawska zima–niezima uziemiła nas na zbyt długo. Przeziębienia, zapalenia uszu, grypy – wszyscy troje… Temperatura plus trzy, a słońce tylko w telewizji. A my nie mamy telewizora…
Dlatego odliczaliśmy już dni do naszego pierwszego przedwiosennego wypadu do Budapesztu. Ale trochę się też tego obawialiśmy. Niemal dokładnie rok temu lecieliśmy całą rodziną do Gruzji. I to był pierwszy lot Chruczka. Nasz syn w samolocie grzecznie spał (gdy lecieliśmy do Kutaisi) i straszliwie łobuzował (gdy wracaliśmy do Warszawy). Od tamtego czasu minęło dwanaście miesięcy, a Chruczek… jakby to powiedzieć… nie jest wcale grzeczniejszy. Wręcz przeciwnie. Jego zasięg i możliwości destrukcyjne zwiększyły się znacząco.
Baliśmy się tego lotu.
Na szczęście niepotrzebnie.
Bo nasz syn uwielbia samoloty.
To oczywiście zasługa Mamy, która konsekwentnie zaraża go miłością do latania i uczy rozpoznawać na pierwszy rzut oka Airbusa od Boeinga.
Zasługa jednej Babci, która mieszka na Okęciu i zamiast na spacery po centrach handlowych, zabierała go na planespotting.
Zasługa drugiej Babci, która podarowała mu piękną książkę o samolotach.
Faktem jest, że Chrucz szaleje na punkcie samolotów. I właśnie odbył swój pierwszy naprawdę świadomy lot.
Już na Okęciu był skupiony, wyciszony i radosny. Z uwagą przypatrywał się samolotom widocznym przez wielką szybę w hali odlotów. A potem weszliśmy do Airbusa A320 i zachwyt trwał. Bez wrzasków, biegania po pokładzie (jak bywało do tej pory). Ale też bez zmrużenia oka. Zajął miejsce na kolanach mamy, przypięty specjalnym pasem i przyglądał się komentując cicho, gdy samolot wznosił się na wysokość przelotową. Oglądał, co dzieje się ze skrzydłami podczas manewrów, pokazywał rączką do góry i mówił „uuuuuuuu”, co znaczy, że samolot leci. Podczas startu i lądowania sam sięgnął po soczek, jakby rozumiał to co mówiliśmy o sposobach wyrównania ciśnienia w małych uszkach.
Po wylądowaniu odczekał, aż większość pasażerów opuści pokład, a potem pomaszerował prosto do kabiny pilotów. Zanim ktoś zdążył zareagować, wyciągnął prawą rączkę i z poważną miną przywitał się z „kolegami”. Usiadł na miejscu drugiego pilota, stojąca obok stewardessa spojrzała na nas znacząco i powiedziała:
– Bo to się zwykle tak zaczyna…