Londyn. Stąd Philleas Fogg rozpoczął swoją podróż dookoła świata. My też jedziemy daleko, choć jeszcze nie AŻ TAK daleko. Przez najbliższe kilka dni odwiedzimy siedem krajów na trzech kontynentach. Pociągiem, autobusem, samolotem i na własnych nogach. No to zaczynamy!
Jeśli mamy ochotę na dalekie podróże, a nie mamy fortuny do roztrwonienia, to tylko logistyka może nas uratować. Magda kupiła NAPRAWDĘ tanie bilety na jedną z rajskich wysp. Ale podróż, z kilkoma przesiadkami, zaczyna się w Luksemburgu. Tym dziwnym „kieszonkowym” państwie – najmniejszym w Unii Europejskiej. Ale jak się tam dostać z naszego domu w Liverpoolu? Jedynie przez Londyn. A jak się dostać do Londynu? Najlepiej pociągiem. Choć w Wielkiej Brytanii koleje słyną z tego, że są piekielnie drogie. Bez sensu byłoby zapłacić za ten pierwszy, „wstępny” etap naszej podróży więcej, niż za międzykontynentalny przelot. Zacząłem więc szukać w internecie. I dokopałem się do trwającej 24 godziny promocji. Szczęśliwy traf. Pendolino z Liverpoolu do Londynu (odległość mniej więcej Warszawa-Gdańsk) po 10 funtów (50 zł). Nie można tego było przepuścić. Kupiłem bilety, a potem zacząłem się zastanawiać co dalej. Połączenie pomiędzy Londynem a Luksemburgiem obsługuje niezawodny Ryanair. Nie jest jakoś bardzo tanio – niestety, ale czas biletów za 1 euro minął chyba bezpowrotnie. Ważne, że da się polecieć bez organizowania napadu na bank. Tylko przelot tak się układa, że wylądujemy w Luksemburgu o 21:30, a dalej lecimy dopiero następnego dnia wieczorem. Więc do załatwienia dochodzi jakiś hotel i zwiedzanie…
Lista na pierwszy dzień wygląda tak:
– Dojazd z domu do stacji kolejowej (pora jest wczesna, ale daje radę, więc – autobus miejski – kupić bilety)
– Pociąg Liverpool Lime Street Station do London Euston
– Transfer ze stacji London Euston do stacji Liverpool Street, skąd odchodzą pociągi na lotnisko (w zależności od pogody dwie wersje trasy)
– Pociąg z Liverpool Street Station do Stansted Airport (kupić bilety przez Internet)
– Przelot Ryanairem ze Stansted do Luksemburga (bilety)
– Transfer z lotniska do miasta (autobus? ile kosztuje?)
– Hotel w Luksemburgu (znaleźć, zarezerwować, zapłacić)
– Zwiedzanie miasta (sprawdzić co można zwiedzić)
– Transfer na lotnisko (sprawdzić godziny)
I to wszystko jeszcze PRZED właściwą wyprawą. Wiadomo, że w takim planie coś się musi rypnąć. No i padło na hotel w Luksemburgu. Miesiąc temu sprawdziłem na booking.com, że są różne opcje cenowe i odłożyłem sprawę na później. Gdy wróciłem do tego z Magdą na dwa dni przed wylotem, okazało się, że wszystko jest już zajęte. Można, od biedy, znaleźć coś 30 km od miasta, tak naprawdę już po francuskiej stronie granicy. Ale to stawia spore problemy logistyczne, w przypadku tak późnego przylotu. Dlatego zdecydowaliśmy się na Youth Hostel – jedyny dostępny w granicach cenowych dla klasy średniej (a nie rodzeństwa Kulczyków). Rano w dniu wyjazdu w Liverpoolu przeżyliśmy wichurę i oberwanie chmury. Ale gdy dotarliśmy do Londynu, już tylko lekko mżyło.
W pociągu Wili zaprzyjaźnił się z miłym konduktorem, który sprezentował mu tekturowy model pociągu, wypełniony przyklejającymi się do zębów żelkami. Nasz synek był tym tak zachwycony, że natychmiast postanowił sam zostać konduktorem i ruszył przez cały wagon sprawdzając ludziom bilety i wdając się z każdym w pogawędkę. Na szczęście Pendolino do Londynu sunie w dwie godziny, więc Chruczek poprzestał tylko na naszym wagonie. W Londynie deszcz nie mógł się zdecydować, czy kropi, czy nie. W związku z tym my też mieliśmy problem z decyzją, czy idziemy do British Museum, a potem jedziemy metrem na Liverpool Street Station, czy spacerkiem idziemy do Big Bena. W końcu stanęło na tym drugim pomyśle. Pogoda polepszała się z minuty na minutę, ale słońca się jednak nie doczekaliśmy.
Za to znaleźliśmy teatr, w którym wystawiają najnowszą sztukę Joanne Rowling: „Harry Potter and the Cursed Child”.
Tuż obok zaczyna się Chinatown. Kiedyś najwięcej Chińczyków w Europie mieszkało w Liverpoolu, ale podczas II Wojny Światowej niemieckie bombardowania zrównały liverpoolskie Chinatown z ziemią i Chińczycy przenieśli się do Manchesteru i Londynu. Dziś, ta chińska dzielnica w Londynie rzeczywiście robi wrażenie. Ale tradycyjną chińską bramę mamy większą w „naszym” Liverpoolu!
Przez Picadilly Circus dochodzimy do National Gallery. A właściwie do Kolumny admirała Nelsona. Wszyscy robią sobie tu zdjęcia ze spiżowymi lwami.
Ustawiamy się w kolejce, za grupą Japończyków. Magda podsadza Chruczka, żeby usiadł pomiędzy łapami symbolu potęgi UK, ale nasz trzylatek w ostatniej chwili dość gwałtownie rezygnuje z bliskiego spotkania z wielkim lwem, więc z rodzinnego zdjęcia tym razem – nici. Zostaje nam zdjęcie Japończyków… Odpuszczamy też naszą ukochaną National Gallery, bo na placyku zainstalował się pan puszczający mydlane bańki.
To jest – póki co – rodzaj sztuki, który najbardziej fascynuje naszego Chruczka.
Ruszamy dalej i nagle, obok nas przejeżdża amfibia Duck Tours. Pamiętam, jak pływaliśmy nią po Tamizie. Zwiedzanie Londynu z lądu, a potem z wody, to było super doświadczenie. Chruczkowi bardzo się podoba kolorowy pojazd. Próbuje go zatrzymać, jak angielski autobus – machnięciem ręki. Kierowca amfibii wesoło trąbi i zwalnia przy nas, żeby pomachać małemu, a potem jedzie dalej. Przechodzimy obok Downing Street. Jak zwykle – tłok. Turyści mieszają się z uzbrojonymi po zęby policjantami. Szybko odchodzimy. Nie czujemy się bezpieczni w takich miejscach, które są naturalnym celem terrorystów. Choć musimy jeszcze jedno takie „zaliczyć”. Wchodzimy na Most Westminsterski, żeby z najlepszej perspektywy spojrzeć na Big Bena.
Najsłynniejsza wieża zegarowa na świecie słabo mieści się w kadrze z trzylatkiem. Żeby zrobić zdjęcie, muszę się praktycznie położyć na chodniku, w tłumie turystów, i poprosić Chruczka, żeby podskoczył. Dopiero wtedy mam w kadrze i dziecko, i Big Bena…
Potem wędrujemy wzdłuż Tamizy w stronę katedry Św. Pawła. Nagle robi się niemal pusto. Szerokie bulwary zachęcają do spacerów i joggingu. Turystów jak na lekarstwo. Co kilka kroków puste i czyste ławki – gdybyśmy mieli czas, moglibyśmy sobie tu urządzić piknik z widokiem na London Eye i nieodległą dzielnicę wysokościowców za zakrętem Tamizy. Na wysokości katedry św. Pawła skręcamy z bulwarów i przechodzimy przez starą dzielnicę bogatych gentlemanów, usytuowaną wokół giełdy. Chruczek zasnął nad Tamizą, więc pchamy obładowany wózek, a na ramionach niesiemy plecaki zapakowane na najbliższe dwa tygodnie i siedem krajów. Trochę ciężko, choć zapakowaliśmy się naprawdę minimalistycznie. Dobija nas sprzęt: dwa laptopy, aparat plus akcesoria, cały wór kabli i ładowarek. No i sprzęt do snorkowania. Gdyby nie to, mielibyśmy jeszcze więcej siły na podziwianie tej części Londynu. Prawie nie ma turystów, a wokół sami eleganccy faceci w garniturach. Ja akurat nie przepadam za takimi klimatami, ale ma to swój styl. Jak sklepy, to ze skórzanymi teczkami i butami po tysiąc funtów, które wyglądają, jakby moda zatrzymała się na początku lat trzydziestych ubiegłego wieku.
W końcu stacja przy Liverpool Street. Nowoczesność miesza się z tradycją. Piękny budynek. Odnajdujemy właściwy peron i wbijamy się do pociągu, który odjeżdża za minutę. Tłok. Magda zastanawia się, czy nie lepiej poczekać 15 minut na następny skład. Na szczęście nie mamy już siły, by wysiadać i przenosić się na inny peron. Bo gdy docieramy do Stansted, na lotnisku jest ogromny tłum do kontroli bezpieczeństwa. Pewno znów zaostrzono przepisy. Stoimy 45 minut. Nie ma zmiłuj. Jeszcze dojazd lotniskowym pociągiem do gate’u i jesteśmy na miejscu. Lecimy do Luksemburga.
O tym, co zobaczyć z dzieckiem w Luxemburgu przeczytasz TUTAJ