Wyspy Owcze to królestwo nieokiełznanej natury. Niewiele jest na świecie miejsc, gdzie z morza wystrzelają tak wysokie, majestatyczne skały. Popłynęliśmy na słynne klify Vestmanna, by na własne oczy zobaczyć kilkusetmetrowe pionowe ściany, które są domem tysięcy ptaków.
Dwugodzinny rejs pod spektakularne klify Vestmanna to oprócz nieprawdopodobnie pięknej Mykines absolutne „must see” Wysp Owczych. Historycznie to także najstarsza atrakcja turystyczna tego wyspiarskiego kraju. Wyprawa kosztuje równowartość 170 zł od osoby (dzieci poniżej 5 roku życia płyną za darmo), ale jest warta każdej wydanej złotówki. A umiejętności, którymi popisują się tutejsi skiperzy, to mistrzostwo świata!
Ale po kolei.
Miasteczko Vestmanna jest położone na zachodnim krańcu wyspy Streymoy – głównej wyspy archipelagu, jakieś pół godziny drogi od stolicy – Tórshavn. Port, z którego będziemy wypływać jest zaraz na początku miejscowości. Za pierwszymi domami trzeba skręcić w lewo i… już jesteśmy na miejscu. Kasa biletowa znajduje się w budynku, który mieści restaurację, sklep i małe muzeum farerskich sag. Jak to często bywa na Wyspach Owczych, mamy wszystko w jednym. Ponieważ Farerów jest tylko ok. 50 tysięcy to każdy musi być gotowy, by być równocześnie sprzedawcą, rybakiem, burmistrzem i kierowcą.
Odbieramy zamówione wcześniej bilety i pakujemy się na mały stateczek. Przed nami dwie godziny rejsu po jednym z najpiękniejszych, ale chyba też najbardziej niebezpiecznych akwenów świata. Pierwsza mila prowadzi ciasną cieśniną pomiędzy wyspami Streymoy i Vagar. Płyniemy kilkanaście metrów od pokrytego soczystą trawą urwiska. Pasą się na nim owce, skacząc niczym kozice, po śliskich kamieniach tuż nad samą wodą. Skiper, który jest równocześnie dwujęzycznym przewodnikiem (#multitasking) tłumaczy, że zwierzęta ryzykują życie, by skosztować przyniesionych falami przypływu wodorostów, które są niezwykle smaczne i pożywne. Czasem zdarza się, że owce, w pogoni za ulubionym przysmakiem, podczas odpływu zapędzą się za daleko i gdy przyjdzie przypływ nie są w stanie wrócić na bezpieczną łąkę. Ocean zgarnia je, a prąd morski o sile siedmiu węzłów (trzynastu kilometrów na godzinę!) wciąga w odmęty.
Gdy za plecami znika nam kraniec wyspy Vagar, skalne ściany Streymoy strzelają w górę na trzysta metrów. Tu zaczyna się królestwo ptaków. W powietrzu furkoczą maskonury, mewy, ostrygojady i petrele.
Potrzaskane bazaltowe głazy tworzą na brzegu prawdziwy labirynt. Skiper bez wahania skręca w wąską szczelinę, a pasażerowie otwierają usta z przerażenia. Wydaje się więcej niż pewne, że za moment roztrzaskamy się o czarną ścianę. Ale wytrawny sternik obraca łódkę, niczym kierowca rajdowy i przepływamy przez ciemną czeluść jaskini na otwarty ocean.
Nad wodą snują się mgły. Wierzchołki fantastycznie ukształtowanych skał nikną gdzieś w szarej wacie. Nie możemy oderwać oczu od krajobrazu, który wydaje się być gotową scenografią do jednego z odcinków „Gry o Tron”. Skalne wieże i piramidy wyrastają wprost z granatowych fal. Czerń bazaltu łączy się z zielenią bujnej roślinności, porastającej każdą w miarę płaską przestrzeń. Nad głowami krążą nam skrzeczące mewy.
Wili stoi na pokładzie i zaciska małe rączki na metalowym relingu. Zadziera głowę próbując dostrzec wierzchołki skał, które mijamy niemal odrapując lakier z burt. Erozja powoli kruszy kilkusetmetrowe głazy. Niektóre bloki skalne leżą już w płytkiej wodzie. Inne wiszą na „słowo honoru”. Odrobina pecha i nasz mały stateczek może przełamać się w pół. Czterolatek stara się być dzielny, ale widzimy, że się autentycznie boi. Gdy kapitan oznajmia po angielsku, że to już ostatnia góra i wychodzimy z labiryntu skał – Wili oddycha z wyraźną ulgą.
Na pożegnanie wychodzi słońce i klify Vestmanna uchylają nieco woalkę chmur. Trzaskają wkoło migawki aparatów. Skiper daje całą naprzód. Unosi się dziób statku i wracamy do portu.
Gdy cumujemy do nabrzeża i wszyscy turyści z ulgą schodzą z trapu, Wili przebija się w drugą stronę. Odnajduje kapitana i mówi mu, że bardzo się bał, że rozbijemy się o skały ale i tak mu się podobało.
– Nie rozbijemy się, jeśli ja prowadzę – uśmiechnął się kapitan.
W lekkim zamieszaniu na pokładzie nie słyszę o czym dalej rozmawiają, ale dyskusja musi być ciekawa, bo kapitan uśmiecha się szeroko, z dumą wypinając okrytą farerskim swetrem pierś. Najwyraźniej niespodziewany komplement od czterolatka poprawia humor dzielnego marynarza.