Home Podróże po świecieEuropa Wyspy Owcze: Od krańca do krańca

Wyspy Owcze: Od krańca do krańca

by Sergiusz Pinkwart

Rajd przez pięć wysp w jeden zimowy dzień? To możliwe tylko na Faroe.

Pod pewnymi względami Farerowie są bardziej podobni do Polaków, niż zlaicyzowanych Skandynawów, czy dość obojętnych religijnie kuzynów z Islandii. W niemal każdej wiosce jest kościół. I to nie traktowany jak muzeum, tylko stały i potrzebny element rzeczywistości. A w niedzielę po fiordach niesie się dźwięk dzwonów.

Do osady Vi∂arei∂i na wyspie Vi∂oy dojeżdżam punkt dziesiąta. Dzwony biją, ale w kościele jest tylko organista, który ćwiczy psalmy. Zagadka się wyjaśnia, gdy po ostatnim efektownym pasażu muzyk zejdzie po schodach zobaczyć kto mu wlazł do kościoła na dwie godziny przed mszą. Okazuje się, że dzwony od wieków zwołują mieszkańców na nabożeństwo ze sporym wyprzedzeniem. Żeby zdążyć ogarnąć swoje sprawy i w świątecznym stroju stawić się w kościele.

Miasteczko Vi∂arei∂i. W tle klify wyspy Bordoy.

Vi∂oy to wyspa, która szczyci się jednym z najwyższych klifów w Europie – Enniberg 754 metrów ściany opadającej wprost do morza. Przewodniki polecają sześciogodzinną wycieczkę z Vi∂arei∂i. Rzeczywiście, otaczające wioskę z trzech stron góry, są niczym alpejskie olbrzymy. Villingadalsfjall ma 844 metry – to trzeci pod względem wysokości szczyt na Faroe. Sama wioska znajduje się tu od tysiąca lat z oczywistego powodu – wystarczy przyjrzeć się nazwie. Vi∂ur w języku Wikingów oznaczało drewno. Niekoniecznie wskazuje to na to, że wyspa była pokryta lasem. Raczej chodzi o pnie, które prądy morskie przyciągają do małej zatoczki po północnej stronie wyspy.

Tunelami i groblą przejeżdżam na wyspę Bor∂oy, żeby spojrzeć na Vi∂areidi przez wąską cieśninę. Szutrowa droga doprowadza mnie do wioski Muli, która według przewodników jest opuszczona od 1998 roku, czyli od momentu, gdy… zbudowano do niej drogę.

Wioska Muli jest maleńka, ale nie „opuszczona”, jak twierdzą przewodniki.

Droga jest – jak najbardziej, ale wiadomości o opuszczonych budynkach są na szczęście już nieaktualne. Choć nie widać na uliczkach żywej duszy, to na podwórkach suszy się pranie, a w oknach świecą bożonarodzeniowe świeczki. Idę na mały trekking kuszącą dróżką tuż nad klifem. Ścieżka kończy się po chwili urwistym wąwozem, którym rwący potok wpada do niebiesko-białej kipieli oceanu. Skręcam w górę, przechodzę przez kolejne płoty i wdrapuję się na płaską halę pod monumentalnymi skalnymi turniami.

Bagnista łączka nad wioską Muli na wyspie Bordoy.

Cóż… płaski teren na Faroe oznacza zazwyczaj bagienko. I nie inaczej jest tutaj. Skacząc z kęp uschniętej trawy na wygładzone przez lodowce głazy, jakoś docieram do bardziej urwistego stoku i schodzę prosto do wioski (znów przełażąc nielegalnie przez płoty).

Trzecie co do liczby mieszkańców miasto na Wyspach Owczych – Klaksvik.

Jadę dalej, do miejscowej metropolii. Klaksvik to spore, pięciotysięczne miasto. Wygląda na większe, bo rozciąga się po dwóch stronach obszernego fiordu i cały środek zajmuje port, kilka ładnych budynków i sklepy. Tu zapewne zaopatrują się mieszkańcy wszystkich północnych wysp, którzy nie chcą marnować 45 minut na dojazd do stolicy.

Mnie pociąga jednak kolejna wyspa – Kunoy. Jest długa i wąska, a znajduje się na niej tylko jedno osiedle, jeśli nie liczyć kilku budynków po obu stronach fantazyjnie zakręconej grobli, którą przejeżdżam i od razu wpadam w długi tunel. Sześć kilometrów dalej jest wioska Kunoy. I tu wreszcie trafiam w kościele na nabożeństwo.

Kościół w Kunoy. W tle sznur zaparkowanych samochodów.

Wzdłuż drogi gęsto stoją samochody, a mieszkańcy w drewnianym kościele modlą się głośno śpiewając psalmy. Nad wioską wznoszą się wysokie szczyty. Middagsfjall ma 805 metrów i jakoś, gdy przyglądam się gładkim, niemal pionowym ścianom góry, trudno mi sobie wyobrazić, że kiedyś co niedziela pokonywali tę górę mieszkańcy wioski Skar∂, która znajdowała się na klifie z drugiej strony wyspy. Przewodnik zachęca do pięciogodzinnego trekkingu, ale nie podpowiada gdzie zaczyna się szlak. Błądzę przez dłuższą chwilę szukając ścieżki do opuszczonej w 1919 roku wioski, ale muszę się poddać. Choć to byłoby naprawdę ciekawe, by zobaczyć ruiny domów, w których przez niemal sześć lat mieszkały wyłącznie kobiety, odkąd w Wigilię 1913 roku wszyscy mężczyźni wioski wypłynęli na połów podczas sztormu i utopili się w zimnym Atlantyku. Przez kilka lat dzielne wdowy próbowały same prowadzić gospodarstwa, ale w końcu musiały się poddać i przeniosły się do Klaksvik.

Imponujące skalne ściany wznoszą się nad wioską Kunoy.

Takich historii Farerowie znają mnóstwo. Przejeżdżając przez wyspy często natkniemy się na opuszczone, wpół zawalone domy, lub ślady po wioskach. Przez całe wieki przyroda była dla ludzi bezwzględna. Jeszcze sto lat temu tragedie takie jak w Skar∂ nikogo nie dziwiły. Takie było życie.

Droga do Gjogv.

Przejeżdżam tunelem na wyspę Eysturoy i skręcam z głównej drogi na północ, w stronę popularnego „kurortu” Gjógv. Asfaltowa wstęga wnosi się ostrymi zakosami na pokrytą śniegiem przełęcz. Przejechanie samochodem dziesięciu kilometrów po płaskim terenie jest możliwe w Szwajcarii albo na Islandii, ale nie na Wyspach Owczych.

Śnieg na wysokości 400 metrów nad poziomem morza.

Tutaj zawsze albo wdrapujemy się czterysta metrów w górę, albo szorujemy tunelem po dnie fiordu sto metrów pod powierzchnią oceanu.

Malownicza wioska Gjogv na północy wyspy Eysturoy.

Nazwa wioski – Gjógv– oznacza „wąwóz” i dla nikogo chyba nie jest zagadką. Już zjeżdżając w dolinę rzeki Dala, z daleka widzimy dwustumetrową rozpadlinę, która rozpruwa osadę tuż przy morskim brzegu.

Wąwóz w wiosce Gjogv.

Kilkanaście domków, niektóre kryte tradycyjnie darnią. Kościółek i kawiarnia (czynna tylko latem). Ot i cała wioska, która ponoć w sezonie tętni życiem artystycznym. Zjeżdżają tu wszyscy hipsterzy z Torshavn, niczym polska międzywojenna bohema do Kazimierza nad Wisłą, czy Zakopanego. Ale dziś, w grudniowe wczesne popołudnie, ostatnie promienie światła padają na grube kożuchy spacerujących po ulicach owiec. Patrzą na mnie ze zdziwieniem. Zapewne nie spodziewały się mnie tutaj, zimą. Nawet nie beczą. Stoją spokojnie i obserwują mnie uważnie.

Przed sezonem turystycznym w wiosce Gjogv na wyspie Eysturoy rządzą owce.

Trochę to jest jednak dziwne. Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że na kompletnie pustych wyspach, na każdym kroku towarzyszą mi wełniane piękności.

Ale to w końcu Wyspy Owcze…

Klify nad urwistym wąwozem w wiosce Gjogv.

Related Articles

5 komentarzy

Beata Korzeniowska-Matraszek 14 grudnia 2017 - 16:14

Sergiusz, niesamowite zdjęcia, arcyciekawy tekst i przyznaję, że Ci zazdroszczę (ale taką dobrą zazdrością 🙂 że tam mogłeś być. Może i ja kiedyś się zbiorę na taką eskapadę, w końcu sąsiadkę już odwiedziłam 🙂

Reply
Senna-sowka.pl 15 grudnia 2017 - 10:48

Piękne i niesamowite pejzaże! Naprawdę warto coś takiego przeżyć! Pozdrawiamy Serdecznie – Senna-Sówka.pl

Reply
magda 20 grudnia 2017 - 11:59

My również pozdrawiamy. Wyspy Owcze są niezwykłe, w nowym roku zrobimy wiosenną odsłonę.

Reply
Aleksandra 15 grudnia 2017 - 23:38

Świetne zdjęcia. Marzy mi się zobaczyć to na własne oczy. Wygląda niesamowicie!

Reply
magda 20 grudnia 2017 - 11:59

Dziękujemy! Tam jest naprawdę niezwykle.

Reply

Leave a Comment