Żeby zdobyć Mount Everest, wspinacz musi z bazy podejść 3448 metrów. Szlak na Kilimandżaro to aż 4195 metrów w górę. Jak się do tego przygotować się fizycznie? I dlaczego równie ważna jest podbudowa psychologiczna…
– Chcesz wejść na Kilimandżaro? Ile ty masz lat?
– Trzydzieści trzy.
– Waga?
– Ekhm… 85 kilogramów.
– Kiedy jedziesz na tą górę?
– Jakoś tak… za rok.
Ostrzyżony na łyso instruktor o posturze kulturysty zapisał coś w kajeciku.
– Chodź, zrobię ci test wydolnościowy. – Gestem kazał mi wejść na ruchomą bieżnię i podłączył parę czujników.
Po dziesięciu minutach wzruszył ramionami i odłączył mnie od maszyny. Nic nie musiał mi tłumaczyć. I bez tego wiedziałem, że jestem za stary, za gruby i słaby jak dziecko.
Do wyjazdu miałem piętnaście miesięcy walki.
Z ołówkiem w ręku przeprowadziłem rachunek sumienia.
Wydźwignięcie mojego tłustego ciała na prawie sześć tysięcy metrów to ogromny wysiłek dla mięśni, ale też wyzwanie dla organizmu, z uwagi na niedobór tlenu na tej wysokości. Po stronie plusów wpisałem sobie tylko dwie rzeczy: pochodzę z Zakopanego i większą część pierwszych 15 lat swego życia spędziłem na wysokości 900 m n.p.m. To niewiele, w porównaniu do tych 6.000, na które muszę się wspiąć, ale zawsze to lepiej, niż gdybym wychował się w Gdańsku, czy Warszawie. Drugim plusem było to, że od dzieciństwa chodziłem po górach. Nigdy do tej pory nie wlazłem wyżej niż Rysy (2503 m. n.p.m. – po słowackiej stronie granicy), ale nie byłem kompletnym, górskim nowicjuszem.
Minusów było niestety znacznie więcej. O stanie mojej kondycji świadczyło to, że podbiegnięcie stu metrów do autobusu, podnosiło mi puls do 120 uderzeń na minutę. Próba przebiegnięcia w lesie kilometra, skończyła się niemal zawałem. O mięśniach nie ma co nawet wspominać. 30-kilogramowa sztanga przygniotła mnie do ławeczki i gdyby nie interwencja instruktora, pewno leżałbym tam do dzisiaj.
Była jeszcze jedna sprawa – w tamtym czasie miałem też drugą pracę: grałem na altówce w Teatrze Muzycznym Roma i właśnie przygotowywaliśmy premierę „Upiora w Operze”. Nie mogłem więc zbytnio forsować mięśni rąk.
Instruktor rozpisał mi plan „roboty” i wziąłem się do wyciskania.
Siłownia była bardzo droga. Płaciłem za nią prawie 200 zł miesięcznie. Z pewnością znalazłbym coś tańszego w okolicach domu, ale z premedytacją zmusiłem się do podpisania umowy na cały rok. Taki wydatek co miesiąc robił solidną wyrwę w budżecie, ale tym bardziej motywowało mnie to do systematycznego ćwiczenia. Poza tym, siłownia była blisko „Mordoru”, gdzie pracowałem i z regularnych wizyt o 7:30 zrobiłem poranny rytuał. Gdy minęła zima, zacząłem do pracy dojeżdżać na rowerze i musiałem wychodzić jeszcze wcześniej (miałem do pokonania 20 km fatalną, zatłoczoną samochodami drogą).
Jak szły mi ćwiczenia?
Bardzo bym chciał, żeby to wyglądało jak w „Rocky”, albo innym hollywoodzkim filmie z czasów mojej młodości, gdzie bohater po początkowych trudnościach błyskawicznie osiąga mistrzostwo. Ale aż takiego progresu nie osiągnąłem. Mięśnie rąk po roku zmagań miałem chyba tak samo słabe, jak na początku. Poprawiły się za to mięśnie nóg. Ale moim największym osiągnięciem było to, że nauczyłem się biegać. A nawet to polubiłem. Może na bieżni rekompensowałem sobie porażki przy hantlach?
Przeczytałem ostatni akapit jeszcze raz i zdałem sobie sprawę z tego, że od tamtego czasu moda na bieganie spowodowała podniesienie poprzeczki znacznie wyżej. Ja, po roku intensywnych (w moim mniemaniu) ćwiczeń, mogłem na bieżni przebiec w godzinę 9-10 km (czasem robiąc większe, lub mniejsze podbiegi). Z dzisiejszej perspektywy, to żenująco słabo. Ale wtedy tego tak nie odbierałem. A gdy wiosną znów spróbowałem biegać po lesie, to uznałem, że jest w zasadzie OK.
Instruktor w planie ćwiczeń zapisał mi jeszcze rower i wiosłowanie. Na rowerze jeździłem prawie codziennie do pracy, łykając przy tym tony spalin, co raczej nie wpływało dobrze na moje zdrowie. Na wiosłowanie byłem za to za słaby. Po 10 minutach ciągnięcia za uchwyty w symulatorze na siłowni, padałem bez oddechu, a serce mi biło jak oszalałe.
Zrzuciłem przez półtora roku zaledwie pięć kilo (planowałem 10). Pocieszałem się, że pewno waga wskazuje aż tyle, bo zbudowałem ciężką tkankę twardych jak stal mięśni, ale rzut oka w lustro w łazience pozbawiał mnie złudzeń.
Dużo lepiej sobie radziłem z podbudową psychiczną. Jeśli czytaliście pierwszą część tej historii (w razie czego macie ją TUTAJ), to wiecie, że na wyprawę wybierałem się ze swoim przyjacielem z pracy – Maćkiem. Każdy z nas musiał oddzielnie pracować nad formą fizyczną. Maciek był ode mnie bardziej wysportowany, ale prześladowały go kontuzje, które odezwą się na wysokości 5700 i o mało co nie zamienią naszej przygody w dramat. Ale na rok przed wyjazdem, jeszcze tego nie mogliśmy wiedzieć.
Za to wiedzieliśmy dobrze o tym, jakie niebezpieczeństwa czekają nas na wysokości powyżej 3500 metrów. A konkretnie…
Choroba wysokościowa, czyli:
→ Bóle głowy
→ Wymioty→ Biegunka
→ Dezorientacja
→ Problemy z mówieniem
→ Halucynacje
→ Obrzęk płuc
→ Obrzęk mózgu
→ Różowa piana wydobywająca się z ust
→ Śmierć
Czytaliśmy o tym w książkach i relacjach, które pojawiły się na pierwszych blogach podróżniczych. Poza tym, gdy zaczęliśmy głośno mówić o swoich planach, okazało się, że paru naszych znajomych już było na „Kili”. Chętnie chcieli dzielić się swoim doświadczeniem – w końcu byli „zdobywcami Kilimandżaro”. Ale gdy dopytywaliśmy o to jak wygląda droga z krawędzi wulkanu na najwyższy szczyt – Uhuru, to milkli, albo zmieniali temat. Pytaliśmy o to, bo z tego co czytaliśmy, większość „zdobywców” zadowalało się dojściem do krawędzi wulkanu, rezygnując z ostatnich – zapewne najtrudniejszych – 200 metrów w pionie. Więcej szczerości mieli Łukasz i Krzysiek, znajomi, którzy wrócili z próby zdobycia Kilimandżaro, na trzy miesiące przed naszą „godziną zero”.
– Stary, @#$!, rzygałem @#$! tak, że mało się nie @#$!. A łeb mnie tak nap…
– Dobrze, już dobrze… – przerwałem Łukaszowi. – A doszliście aż na szczyt?
Łukasz popatrzył na mnie jak na kosmitę.
– Zwariowałeś? Dobrze, że w ogóle udało nam się dotrzeć z powrotem do bazy.
Zaczęliśmy z Maćkiem zastanawiać się jak możemy powiększyć swoje szanse w starciu z górą. Podjęliśmy decyzję, by z dwóch najpopularniejszych dróg prowadzących na szczyt – ochrzczonych przez wspinaczy „whisky” i „coca-cola” – wybrać tę łatwiejszą. OK, „whisky” jest dla większych twardzieli i byłoby wspaniale, gdybyśmy mogli później chełpić się tym, jak rozbijaliśmy w deszczu namioty i jedliśmy mokry chleb ze spleśniałym ryżem, ale na zdrowy rozum – lepiej jest spać pod dachem i mieć dostęp do czystej wody (i tak tylko do wysokości 4200 m n.p.m.) niż zgrywać twardzieli, a potem z powodu niewyspania i mokrych ciuchów „odpaść” przed szczytem. Druga sprawa, to kwestia aklimatyzacji. Ludzki organizm źle znosi szybkie zmiany wysokości, ale jeśli wolno pniemy się w górę, to przesuwamy sobie granicę komfortu coraz dalej. Na Kilimandżaro można wchodzić cztery dni lub pięć (schodzi się jeden dzień). Postanowiliśmy wybrać wariant dłuższy (i droższy), a dodatkowy dzień, tuż przed atakiem szczytowym, przeznaczyć na podejście aklimatyzacyjne na 5000 metrów. Dodatkowo codziennie po dojściu do obozu, w którym mieliśmy nocleg, podchodziliśmy jeszcze choć dwieście metrów, żeby przed snem nabrać wysokości.
Przez długie miesiące, dzielące nas od podróży życia, nakręcaliśmy się na przeżycie przygody, pracowaliśmy nad formą fizyczną, czytaliśmy wszystko co mogłoby nam pomóc w zdobyciu góry i nastawialiśmy się na trudną walkę. Nie było w nas hurra-optymizmu. Ale też nie przewidywaliśmy z góry porażki. Raczej godzinami analizowaliśmy przypadki wejść (i nie-wejść) na Kilimandżaro, starając się odkryć co spowodowało taki, a nie inny wynik ataku szczytowego. Na początku stycznia 2008 roku byliśmy już gotowi. Spotkaliśmy się na lotnisku Chopina – każdy z nas miał jeden plecak „transportowy” i drugi „wyprawowy”. Wsiedliśmy w samolot i odlecieliśmy – przez Zurich – do Afryki.
1 comment
Gratuluję wytrwałości w treningu! Postawiłeś sobie bardzo ambitny i chyba niebezpieczny cel