Bez internetu, bez telefonu, za to z notesem i długopisem. Przeczytajcie robione na gorąco zapiski z wyprawy na Kilimandżaro – dach Afryki.
Dziś ostatnia część mojej afrykańskiej trylogii. O tym, skąd się wziął pomysł na zdobycie Kilimandżaro, przeczytacie w części I, a o tym jak wyglądały przygotowania do wyprawy, napisałem w części II.
Dzień 1 Mandara Hut 2720 m n.p.m.
Aż trudno uwierzyć. Wreszcie się zaczęło. Siedzę na ganku drewnianego szałasu na stokach Kilimandżaro. Kilkanaście metrów dalej, w namiotach krząta się nasz przewodnik – Ambros, który wraz z kucharzem i sześcioma tragarzami tworzą całą ekspedycję. Najśmieszniejszy jest Alfred: tragarz i (co traktuje się tu ze śmiertelną powagą) – kelner. To uśmiechnięty rastafarianin słuchający non-stop iPoda. Zanim dotarliśmy serpentynami do Marangu Gate – bramy parku narodowego Kilimandżaro, 40-letni peugeot 504, którym toczyliśmy się z Arushy, zjechał na pobocze. Kapeć! Szóstka (Ambros, Alfred, kucharz, kierowca, no i my, wygramoliliśmy się z wyładowanego po dach samochodu. A potem dwóch białasów – mzungu opalało się na trawie, a reszta ekipy nie używając żadnych tam podnośników, siłą własnych mięśni zmieniała koło. Po dojeździe do bram parku wypełniamy jakieś papiery, jeszcze tylko podpisy w księdze wejścia i ruszamy. „Pole-pole” – przypomina przewodnik. Wiemy, że trzeba wolno, ale może bez przesady. Po drodze żwawo mijają nas dwie Rosjanki. Jedna z nich jest przeziębiona. Kaszle, zatacza się, ale i tak jest szybsza od nas. Krok za krokiem brniemy przez bajeczny las deszczowy. Poziom trudności niższy niż spacer na Sarnią Skałkę w Tatrach. Docieramy do obozu tuż przed zachodem słońca. Nie mówię tego Maćkowi, ale boli mnie głowa. Biorę dwie tabletki i jakoś przechodzi. Martwię się jednak co będzie wyżej. W nocy bardzo marzniemy – szyba w oknie jest wybita. Nie zwróciliśmy na to uwagi wieczorem, bo było ciepło. O trzeciej rano za to dygoczemy w śpiworach. Nie mogę zmrużyć oka. Maciek rano przysięga, że spałem jak zabity, za to on…
Dzień 2 Horombo Hut 3780 m n.p.m.
Zimno i wilgotno. Marzną nam zwłaszcza ręce, choć termometr pokazuje całe 8 stopni. Ale dzień zaczął się niemal upalnie. Wyszliśmy o rano i pierwszy etap prowadził wśród tundry. Słońce paliło niemiłosiernie. Potem droga wiodła przez otwarte połoniny porośnięte czymś w rodzaju kosówki. Powyżej 3200 weszliśmy w chmury. Natychmiast zrobiło się chłodno. Chwilę później lunęło. I w tym właśnie momencie Ambros zarządził przerwę na lunch.W strugach deszczu wmusiliśmy w siebie po jajku na twardo i jakąś rozlazłą kanapkę z chleba tostowego. Dziwnie twarde czarne udko kurczaka pozostało nietknięte. Dalej droga pięła się ostro w górę. Szliśmy w deszczu krok za krokiem. O 13 dochodzimy do obozu Horombo. Mogę tylko wściekać się na Alfreda, który niósł moje rzeczy. Nie założył pokrowca na plecak, więc mam mokry śpiwór, a także kurtkę na atak szczytowy. Tragarz, który niósł rzeczy Maćka wykazał się większą inteligencją. Trudno. Kwaterują nas w małym domku 2×2 z Holendrem – Stevenem, który właśnie dziś rano zdobył Kili. Mówi, że było ciężko. Od 5 tysięcy poruszał się jak żółw: jeden krok, oddech, krok, oddech, krok, oddech. Bolała go głowa, miał halucynacje, ale szedł twardo dalej, aż dotarł na szczyt. Siedzimy w mesie – największym szałasie zamienionym na stołówkę, przy stoliku ze Stevenem i Australijką Jo, która jutro rusza w górę, do obozu Kibo. Skubiemy popcorn, palone orzeszki, słuchamy opowieści Stevena i bardzo mu zazdrościmy. Gdy przestaje lać, spaceruję z aparatem po obozie. Czuję się dobrze. Ambros mówi, że jeśli nie odczuwamy żadnych problemów w Horombo, to bardzo dobry znak. Niby problemów nie odczuwam, ale jestem wściekły. Jest mi zimno. Wszystkie rzeczy mam wilgotne i nie mam szans ich nigdzie wysuszyć. A spędzę tu niemal dwa dni. Chciałbym już być w Kibo.
Dzień 3 Wciąż Horombo.
Dziś dzień na aklimatyzację. W nocy obudził mnie wiatr. Zimno. Kulę się w śpiworze i pesymistycznie oceniam nasze szanse podczas 7-godzinego nocnego podejścia na krawędź krateru. Ale to dopiero pojutrze. Dzień zaczyna się słonecznie i w serce wstępuje otucha. Podczas śniadania słuchamy, jak 23-letni Steve naśmiewa się z dziewczyny, która zawróciła z Gilmain’s Point na 5700, bo dostała zawrotów głowy. Steve mówi, że on miał zawroty głowy cały czas, a i tak przed 6 rano dotarł na szczyt.
Po śniadaniu wychodzimy na spacer. Najpierw do „Zebra Rocks” na 4000, a potem na przełęcz pomiędzy wulkanem Kibo, a drugim wierzchołkiem Kilimanjaro – Mawenzi. To już 4400 m n.p.m. Ambros z Maćkiem rwą do przodu. Ja nieco odstaję. Trzymam wolne, ale za to równe tempo. Gdy zrywa się wiatr, trudno mi się oddycha. Do przełęczy docieram kilkanaście sekund za czołówką. Na szczęście błyskawicznie się regeneruję. Widoki niesamowite. Zwłaszcza na ten niższy wierzchołek Kilimandżaro – Mawenzi, który przypomina Kozi Wierch. Wydaje się być stąd na wyciągnięcie ręki, ale Ambros mówi, że to bardzo trudna góra. Po nas na przełęcz dociera sympatyczne małżeństwo z Katalonii. Robimy sobie nawzajem masę zdjęć. Widać stąd już dobrze Kibo Hut – schronisko, w którym jutro zatrzymamy się na kilka godzin, przed nocnym atakiem szczytowym. Przeciągamy pobyt na przełęczy jak długo się da – ze względu na aklimatyzację. Schodzimy ostrożnie po piargu w stronę Horombo. Coraz pewniej się czujemy, żartujemy, śmiejemy się. W obozie Maciek zaczyna kaszleć. Czuje się gorzej. Coś kłuje go w mostku. Mamy nadzieję, że do jutra jakoś się wyliże.
Dzień 4/5 z powrotem Horombo
Droga z Horombo do Kibo Hut, to piękny, 10 km spacer. Krajobrazy pustynne. Na tle intensywnie niebieskiego nieba króluje szczyt Mawenzi. Tylko same podejście pod Kibo Hut – dosłownie ostatnie 500 metrów wymaga wysiłku. Cały dystans z Horombo pokonujemy w cztery godziny. Po zjedzeniu obowiązkowej codziennej dawki popcornu ruszamy na kolejny spacer aklimatyzacyjny. Ambros tym razem odpuszcza i wysyła z nami Alfreda, czyli sympatycznego, małomównego i absolutnie niekompetentnego jako kelner „Rastiego”. Wychodzimy na ok. 5000 m n.p.m. Rasti narzuca ostre tempo, które odpowiada Maćkowi. Ja po godzinie ostrego marszu jestem wypompowany. Nie wiem jak mam pokonać tą górę… Wracamy. Obiad i drzemka. W cementowym bunkrze z 10-cioma piętrowymi pryczami zasypiam jak kamień. Z nami w pokoju kwateruje trzech czeskich emerytów z Pilzna, Amerykanka z San Diego razem z chłopakiem i nasi znajomi z poprzedniego dnia – małżeństwo z Katalonii. Już wiemy jak się nazywają: Gemma i Tony. O 23 budzą nas na kolację – krakersy i herbata. Mała scysja z Rastim, bo okazuje się, że już nie ma wody. Wystarczy tylko na napełnienie jednego termosu.
Kilka minut po północy wyruszamy.
Jest ciepło, około zera. Nad nami rozgwieżdżone niebo. Idziemy zakosami, gęsiego. Już po chwili doganiamy trzy zespoły, który ruszyły przed nami. Sukcesywnie wszystkich wyprzedzamy. Zatrzymujemy się rzadko, zaledwie na kilka łyków herbaty. Do 5200 idziemy jak burza, bez żadnego wysiłku. Potem zaczynają się problemy. Mijamy Katalończyków. Gemma później nam powie, że miała wszystkie, dosłownie wszystkie objawy choroby wysokościowej. Dlatego Katalończycy odpadają pierwsi. Peleton rwie się gdzieś tak na 5500. Coraz więcej osób zawraca. Prawdziwe wyzwanie, to ostatnie 200 metrów w pionie – słynne podejście na Gilman’s Point na krawędzi krateru. Maciek wyrywa do przodu, nie zważając na pohukiwania Ambrosa. Wygląda na to, że jest w transie. Nic nie słyszy, tylko mknie jak kozica. Ambros klnąc biegnie za nim. Ja czuję się coraz słabszy. W pewnym momencie staję, całkowicie wycieńczony. Nie mam siły zrobić już ani jednego kroku. Z pomocą przychodzi asystent przewodnika – wiekowy już tragarz o imieniu Dominik. Po prostu zabiera mój plecak, który wyładowany sprzętem fotograficznym i termosami przyciska mnie do ziemi. Natychmiastowa ulga. Nie bez problemów, ale już w dobrym tempie docieram do Gilman’s Point. Jest 4 rano. Do wschodu słońca pozostało 2,5 godziny. Robimy pamiątkowe zdjęcie i ruszamy natychmiast w stronę głównego wierzchołka. Ze wszystkich możliwych objawów choroby wysokościowej (wymioty, biegunka, ból głowy, zawroty głowy) Maciek ma akurat to ostatnie. Próbuje zawiązać sznurowadło i o mały włos nie wali się w przepaść. Ja odzyskałem siły i prę do przodu. Początkowo idzie mi się świetnie. Ośnieżona perć wiedzie granią, po wewnętrznej stronie krateru. W dobrym czsie docieramy do Stella Point – punktu, w którym do krawędzi krateru dochodzi droga „whisky”. I tu zaczynają się problemy. Po pierwsze – tłok. Kilkudziesięciosobowa wycieczka (jak się okaże – z Polski) rozbija naszą grupkę. Ambros przyspiesza i mija wycieczkę skacząc po skałach. Niemal biegnę za nim. Maciek zostaje z Dominikiem z tyłu. Odczuwa w kolanie jakiś uraz. No i stało się. Droga po płaskim się kończy. Podejście, które zaatakowaliśmy z Ambrosem z rozbiegu, okazuje się morderczą wyrypą. Zaczęło mnie delikatnie gnieść w żołądku… Ale to Ambros – o dziwo – puszcza pawia. Patrzę zafascynowany, jak doświadczony przewodnik rzyga jak kot. Od razu poczułem się lepiej. Ambros otarł w końcu usta wierzchem dłoni i jak gdyby nigdy nic (ale dużo spokojniej) rusza ścieżką w górę. Podejście trwało chyba 40 minut. Kolejny wierzchołek ukazywał się, gdy z największym trudem wspinaliśmy się na poprzedni. Coraz wyżej. Coraz trudniej. Na domiar złego zniknęło rozgwieżdżone niebo. Weszliśmy w mroźną mgłę. Doszedł do mnie Maciek i kilka minut później niemal wpadliśmy na tablicę obwieszczającą, że właśnie zdobyliśmy dach Afryki. Szczęście, wzruszenie, łzy zamarzające na twarzy. Gdy zdejmujemy rękawice, żeby wyjąć aparaty fotograficzne, natychmiast sztywnieją nam ręce. Trzęsę się z zimna. Tymczasem na szczyt dotarła wycieczka z Polski. Gwałtownym szturmem opanowali tablicę i robią sobie setki zdjęć. Śmieją się, wygłupiają, a my stoimy czekając aż sobie pójdą i zamarzamy. Patrzymy na zegarek, dochodzi 5:30. Jest za zimno, żeby czekać na wschód słońca.
Wracamy. Najpierw na Gilman’s Point, gdzie obserwujemy coś na kształt wschodu słońca. Wyłania się z mroku ośnieżone wnętrze krateru. Ale niebo jest bardzo zachmurzone. Zaczynamy schodzić bardzo stromym zboczem po lodzie, kamieniach, a w końcu po sypkim, wulkanicznym piargu. Z kolanem Maćka jest coraz gorzej. Doprawia się jeszcze, gdy Ambros, w dobrej wierze, bierze go pod łokieć i pomaga zbiegać po piargu. Gdy dochodzimy do Kibo Hut Maciek nie może już zrobić ani jednego kroku. Kolano go boli tak, że nie może nawet stać. Konsternacja. Mamy dziś do przejścia jeszcze 11 kilometrów do Horombo. Nie ma mowy, żeby pozwolono nam zostać w Kibo Hut. Wszystko tu jest wyliczone. Jedni wchodzą, inni muszą zejść. Nikt nie ma prawa zostać dłużej niż kilka godzin. Rozwiązaniem jest „stranger” – coś w rodzaju metalowych noszy na jednym kole, jakby połączenie lektyki i wózka na węgiel. Szybka decyzja i Maciek zapakowany w śpiwór, na obu naszych karimatach znika w oddali. Będzie w Horombo za półtorej godziny, bo czterech tragarzy wiezie go biegiem. Po drodze wszyscy robią mu zdjęcia. Co chwilę ktoś się z lękiem pyta: „jak zginął ten nieszczęsny turysta”?
Tymczasem ja pakuję plecaki w Kibo Hut. Nasz cook z uśmiechem łapie trzy bagaże, zarzuca je sobie na głowę i rusza biegiem przed siebie. Wciągam na grzbiet podręczny plecak ze sprzętem fotograficznym i lecę za nim. Na stromych odcinkach w dół tracę go z oczu. Na podejściach doganiam, ale i tak do Horombo chłopak dociera 10 minut przede mną. Wreszcie można odpocząć. W naszym domku numer 9 straszny tłok. Dokwaterowują nam dwóch młodych Niemców. Wysportowani, świetnie wyposażeni w najlepszy sprzęt. Ale miny mają nietęgie. Dotarli tylko do Gilman’s Point. Dyskusja schodzi na napiwki, które jutro trzeba będzie dać ekipie – taki jest tu praktykowany od lat obyczaj. Niemcy zarzekają się, że dadzą podstawową stawkę i ani centa więcej. Skąpiradła!
Dzień 6 Arusha
Zadanie na dziś: zejść z 3700 na 1700 i się nie połamać. Sprawa o tyle trudna, że od rana leje. Maciek już tylko lekko utyka, a z czasem i przebytymi kilometrami chodzi coraz lepiej. Poznajemy na sobie czym jest ten osławiony „tropikalny las deszczowy”. Od połowy drogi schodzimy w towarzystwie naszych ulubionych Katalończyków („czemu mówicie na nas Katalończycy? To, że jesteśmy z Barcelony wcale nie oznacza, że musimy być jakimiś separatystami” – dziwi się Tony, ale z Maćkiem postanowiliśmy zignorować tą żenującą deklarację lojalności wobec hiszpańskich władz centralnych). A więc Katalończycy, w przeciwieństwie do Niemców przegięli z napiwkami. Nie dość, że zapłacili już w Horombo, a nie pod bramą parku narodowego, to jeszcze psują rynek. Zabulili sto dolarów ekstra dla przewodnika, 50 dla asystenta, a po 30 dla każdego z tragarzy. Skandal. Gadamy sobie miło schodząc w deszczu i na koniec wymieniamy się adresami. Mamy przyjaciół w Barcelonie! Po wpisie w księdze parku i odebraniu certyfikatów przychodzi najbardziej stresujący moment wyprawy – napiwki. Wygłaszam bezładnie jakąś mowę o tym, że dziękujemy, doceniamy trud, itp. Wręczam Ambrosowi 60 dolarów, kucharzowi 40 i życzę powrotu do zdrowia jego 3-letniej córeczce, która zachorowała na malarię i leży w szpitalu w Arushy. Pozostałej czwórce wręcam po 20 dolarów i widzę na twarzach grymas niezadowolenia. Mamy jeszcze do rozdania gadżety: buty moje i Maćka, polar, sweter, termos, czapkę i lampkę. Proszę Ambrosa, żeby rozdzielił te rzeczy między ludzi. Chwila ciszy. Przez moment myślę, że się wygłupiłem. Obraziłem ich. Chcą kasy, a nie darów. Ale w końcu Ambros ustępuje. Mocnym głosem wywołuje poszczególnych członków ekipy i rozdaje prezenty. Na końcu sam sobie zabiera mój polar i lampkę Maćka. Na osobności prosi jeszcze o 10 dolarów dla Dominika – asystenta. Gdy wrócimy do Arushy będzie już uśmiechnięty i rozluźniony.
3 komentarze
Super wyprawa! Z pewnością wejście na szczyt daje ogromną satysfakcję. Gratuluję i życzę powodzenia w kolejnych wycieczkach dookoła świata 🙂
Podziwiam! Mnie boli głowa już w Wiśle 😉 a co dopiero takie wysokości!
Dobra … namówiłeś mnie ide Sergiusz w kwietniu !!!
I