Miasto przez wielu naszych znajomych zachwalane, na pierwszy raz przyjęliśmy z lekką rezerwą. Ale Chruczek był zachwycony.
Pierwszy świt w Belgradzie, bo Chruczek przed szóstą zrywa się jak skowronek z krzykiem: wyspałem się! Za oknem klimaty jakie pamiętamy z lat 80-tych. Przed ósmą Magda idzie pobiegać i po drodze mija grupki uchodźców z plecakami i zwiniętymi w rulon kocami. Jak dowiemy się później, przybywają tu i w związku z zamykanymi granicami UE nie bardzo mogą ruszyć dalej. Więc trwają w Belgradzie, żeby nie wracać w swoje strony.
Zanim wyruszyliśmy w miasto poczytaliśmy trochę o jego historii. I dobrze, bo Belgrad przy pierwszym spotkaniu nie zachwyca. Kiedy patrzy się na szare giganty art-deco, brzydkie bloki i metalowe budy, trudno być przewodnikiem zachwalającym wyjątkowość miasta. Warszawiacy, którzy mają z tyłu głowy Powstanie 1944 i to, co potem zostało z Warszawy, wiedzą o czym mówię. Belgrad przez lata burzliwej historii był najeżdżany 40 razy, a 38 razy był równany z ziemią i podnosił się jak feniks z popiołów. Z tego wniosek, że dwa razy najeźdźcy albo nie splądrowali miasta, albo zdobywali gruzy…
Ale liczby robią wrażenie. Pierwsze archeologiczne ślady osadnictwa w tym miejscu pochodzą sprzed 7 tysięcy lat. Pierwsza wzmianka o mieście u zbiegu Sawy i Dunaju pojawia się u Herodota. Prawa miejskie gród otrzymał za cesarza Hadriana! A jako Belgrad – czyli „Białogród” znamy go od 878 roku.
Po spacerze aleją Kniazia Miłosza, która dzięki monumentalnym budynkom ministerstw i ambasad bardzo przypomina naszą Aleję Szucha z Alejami Ujazdowskimi, wstąpiliśmy do polskiej Ambasady. Przy herbatce poznaliśmy wiele niezwykłych ciekawostek na temat Belgradu i Serbów, dowiedzieliśmy się co zobaczyć i czego koniecznie trzeba tu spróbować. I, choć mamy podobne języki, na co uważać, kiedy ktoś tłumaczy nam drogę, i mówi „prawo”. Bo to znaczy prosto.
Bardzo chcieliśmy zobaczyć muzeum Nikoli Tesli. Ten genialny serbski fizyk w ujarzmianiu elektryczności wyprzedził swoją epokę. Opatentował ponad 300 wynalazków, z których korzystamy do dziś, był twórcą pierwszego silnika indukcyjnego i radia (Marconi ukradł mu pomysł i sławę, ale dziś przyznano rację Tesli). W muzeum można z nimi eksperymentować, choć Chruczka przeraził wielki generator mocy, który przepuścił przez nas ponad milion wolt, aż rozbłysły świetlówki, które na czas eksperymentu trzymaliśmy w rękach.
Potem ruszyliśmy na najsłynniejszy deptak w mieście – Kniazia Michała. I wybraliśmy się do najstarszej gospody w mieście. „Znak zapytania” otwarto w 1823 roku. Zajazd zmieniał nazwy, dopóki nie nazwano go „przy katedrze”. Kiedy duchowni ostro sprzeciwili się wyszynkowi pod ich szyldem, właściciel, nie mając lepszego pomysłu, tymczasowo napisał na drzwiach: „?” I tak zostało do dziś. Jak widać prowizorka dobrze trzyma się nie tylko w Polsce.
Dziś w Belgradzie szukaliśmy podobieństw i różnic wobec miejsc, które znamy. Znaleźliśmy tu trochę Bukaresztu, Sofii, Lwowa, a nawet Władywostoku. Moim zdaniem jest tu więcej pierwiastków rosyjskich niż w pozostałych częściach byłej Jugosławii – Chorwacji czy Słowenii. Nas trochę zastanowiły koszulki sprzedawane na stoiskach na głównym deptaku – Kniazia Michała. Z wizerunkiem Putina i napisem: „Kosovo je Serbija, Krym je Rasija”. Czekamy z niecierpliwością na to, co zobaczymy jutro.