Choć są dużo niższe od Tatr, to tak strome, skaliste i piękne, że śmiało konkurują z najwyższymi polskimi górami. No i płynie przez nie Dunajec. Pieniny mają zapierające w piersiach widoki, niezwykłą historię, kuchnię i uzdrowisko ze świetnymi warunkami klimatycznymi. To doskonałe miejsce na intensywny, weekendowy wypad.
– Chcę ajskrim!
Nasz synek, wychowany na brytyjskich bajkach, które w drodze ogląda na tablecie, pięknie miesza dwa języki. Pewne słowa łatwiej mu powiedzieć po angielsku. Po angielsku też liczy do dziesięciu. Po polsku jeszcze nie umie.
– Ajskrim! Ajskrim! Czarne Ajskrim!
– No już dobrze. Jak się zatrzymamy to dostaniesz ice cream czekoladowe.
Słowo się rzekło, trzeba dziecku kupić lody. Dlatego, choć nie mieliśmy tego w planie, to podjechaliśmy do Starego Sącza, który – obok Nowego Sącza – słynie z najlepszych lodów w Polsce. Choć ja wolę w „Marysieńce” przy Rynku pod numerem 12 – szarlotkę na ciepło. Ale ja w ogóle lubię ciasta, szczególnie na południe od Krakowa – w dawnej Galicji.
Zaparkowaliśmy na pokrytym kocimi łbami rynku w Starym Sączu. Nie ma tu ratusza, po tym jak spłonął w 1795 roku i nigdy go nie odbudowano. To znaczy odbudowano, bo budynek na wzór ratusza ze Starego Sącza stoi dziś w Miasteczku Galicyjskim – parku etnograficznym pod Nowym Sączem. Mieści się w nim dobry hotel i restauracja. Magda rozglądała się podekscytowana, jak każda warszawianka, która nagle zdaje sobie sprawę z tego, że są miejsca w Polsce, w których działa się historia na długo przed tym, nim Zygmunt III Waza przeniósł się z dworem ze stołecznego Krakowa do zagubionego w mazowieckich kniejach miasteczka.
A w Starym Sączu Historię (przez wielkie H) wciąga się w płuca przy każdym oddechu. Położony nieopodal dawnej węgierskiej granicy, był ważnym miastem targowym już w drugiej połowie XIII wieku. Związany na wieki z postacią bogobojnej Świętej Kingi i – dla równowagi – mocno rozpustnej Marysieńki Sobieskiej, która stęskniona czekała na zwycięzcę spod Wiednia w tutejszym klasztorze sióstr Klarysek, w grudniu 1683 roku.
Postoju tu nie planowaliśmy, więc wskakujemy do naszego Forda C-MAX i ruszamy dalej, w górę Dunajca, przez jeden z najbardziej malowniczych fragmentów Polski. Droga wiedzie doliną całkiem szerokiej, wartkiej rzeki. Wokół wznoszą się piękne, zalesione wzgórza, o tej porze roku mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni. W stalowoszarych nurtach Dunajca brodzą wędkarze. Tutejsze pstrągi cieszą się zasłużoną sławą. A ja zachodzę w głowę jak to było możliwe, że trzydzieści lat temu kąpałem się w tych okolicach w Dunajcu, choć woda nie była ani trochę mniej mętna, na pewno też nie miała więcej niż dziesięć stopni, a nurt był tak bystry, że „pływanie” to był raczej ekspresowy spływ z prądem. Rzucaliśmy się z Tomkiem i Jarkiem – moimi szkolnymi przyjaciółmi, z którymi spędzaliśmy nad rzeką wakacje – w sine fale i po kilku sekundach byliśmy trzydzieści metrów dalej, próbując wyhamować czepiając się wystających kamieni i starych, oślizgłych pni. Próbuję sobie przypomnieć co nas w tej zabawie tak rajcowało. Chyba tylko to, że dorośli nam tego zabraniali i podawali jakieś kosmiczne liczby utopionych w Dunajcu dzieci, które wciągnęły pod wodę wiry, albo rozbiły sobie głowy o ostre kamienie.
Spływ na własnym brzuchu, to rzeczywiście kiepski pomysł. Za to we flisackiej łodzi – znakomity.
Sromowce. Nazwa, może nie z tych najpiękniejszych, ale z drugiej strony nie można jej zapomnieć. To tu wsiadamy na powiązane ze sobą wąskie łódki, żeby w dwie godziny przepłynąć osiemnaście kilometrów do Szczawnicy. Kiedyś, zanim powstał Zalew Czorsztyński, flisacy startowali spod malowniczych ruin niedzickiego zamku i płynęli aż do Krościenka. Taki spływ, w dawnych, dobrych czasach, kiedy w latach 30-tych XIX wieku założyciel uzdrowiska Szczawnica Józef Szalay wymyślił, żeby ze spływu z góralami zrobić atrakcję dla turystów, potrafił trwać cały dzień. Tratwy ustawiano w całe flotylle. Na czele płynęła łódź udekorowana sztandarami. Następnie orkiestra zdrojowa, za nią turyści. Śpiewano patriotyczne pieśni, wznoszono toasty, a w miejscach, gdzie najlepiej niosło echo, strzelano z moździerzy. W Szczawnicy czółna przybijające do brzegu witała góralska kapela i ubrane w regionalne stroje dziewczęta.
Z tego do dziś pozostały tylko tradycyjne flisackie stroje. No i meandrujący, jak przed dwustu laty Dunajec.
Ruszamy i Chruczek wtula się mocniej w Magdę. Trochę boi się bryzgów zimnej wody, czujnie spięty, jakby podejrzewał nas o to, że chcemy podstępnie umyć mu głowę. Lekko siąpi deszczyk, a nad rzeką unosi się lekka mgiełka. Trzymamy mocno Chruczka, żałując nieco, że flisackie tratwy nie mają blokady drzwi, jak nasz ford C-MAX.
Trzeba nieustannie pilnować dziecka, na wypadek gdyby wpadł mu do głowy jakiś głupi pomysł. A przecież nie sposób się nie rozglądać, bo widoki są niesamowite.
Po prawej stronie mamy słowacką granicę. W pobliskim Czerwonym Klasztorze, w połowie XVIII wieku mieszkał Brat Cyprian – nietuzinkowa postać, taki słowacki Leonardo Da Vinci. Zakonnik, ale zajmujący się na co dzień medycyną, alchemią i wymyślaniem latających machin. Podobno na skrzydłach własnej konstrukcji sfrunął ze szczytu Trzech Koron i wylądował na klasztornym dziedzińcu. Które to te Trzy Korony? Wystarczy zadrzeć głowę. Szczyt z trzema skałami jest po lewej stronie rzeki. Nie, po prawej. Nie, jednak po lewej. A może jednak…
Flisacy robią sobie z nas żarty, każąc zgadywać w którą stronę skręci główny nurt rzeki. Nie sposób tego wyczuć. Choć najlepiej sprawdza się metoda „przeciwieństw”. Jeśli wydaje nam się, że prawie na pewno ominiemy z lewej strony stożkowatą górę, na którą pędzimy, jakby tratwa miała zamiar zderzyć się z nią czołowo, to mówimy: „zaraz skręcimy w prawo, prawda?”. No i rzeczywiście, mamy rację. Jeśli zaś przeczucie podpowiada nam skręt w prawo, to znaczy, że popłyniemy w lewo.
W Szczawnicy flisacy spontanicznie dają nam jeszcze piękny koncert śpiewając na głosy góralskie przyśpiewki. A potem ruszamy prosto do pijalni.
I choć wielu rodaków po spływie rusza na piwko do jednej z pobliskich karczem przy deptaku, nie mam akurat na myśli baru.
Samochód pnie się w górę ulicą Zdrojową. Wokół piękne, stylowe domki z przełomu wieków, choć można odczuć, że Szczawnica swoje najlepsze lata miała sto lat temu, a potem było już tylko gorzej, choć za czasów PRL tłoczyły się tu setki kuracjuszy. Na małym brukowanym placyku przed pijalnią wód mineralnych szukamy miejsca do zaparkowania. Dobrze, że nasz C-MAX ma system Active Park Assist. Można bez stresu zaparkować nawet mając mało miejsca. Po wrzuceniu wstecznego biegu na ciekłokrystalicznym monitorze włącza się podgląd z tylnej kamery. Komputer analizuje skręt kół i podpowiada jak wjechać na ciasne miejsce parkingowe. Gdy zbliżam się zanadto do przeszkody, słyszę ostrzegawcze piknięcia. Po wyłączeniu silnika i zamknięciu drzwi, automatycznie składają się lusterka, przez co C-MAX przypomina zwiniętego w kłębek, odpoczywającego kota.
W pijalni moglibyśmy posiedzieć i zrelaksować się popijając wolno przez słomkę tutejsze szczawy – na przykład „Magdalenę”, która łagodnie koi nerwy. Ale nasz synek nie daje nam takiej szansy. Może wrócimy tu, gdy wreszcie Chruczek pójdzie na studia, albo chociaż znajdzie przyjemność w tym, że można w pięknym miejscu usiąść z książką w ręku i na jakiś czas zatopić się w lekturze.
Z rozbrykanym trzylatkiem i tak nie odpoczniemy, więc proponuję Magdzie, żebyśmy wzięli sobie wodę na wynos i podjechali do Muzeum Pienińskiego, żeby usystematyzować informacje o Pieninach i Szczawnicy.
Nie wydaje się być stuprocentowo przekonana, że to dobry pomysł.
Ale to na szczęście JEST dobry pomysł!
Muzeum Pienińskie mieści się w wiosce Szlachtowa, kilka kilometrów od centrum Szczawnicy. W nowoczesnym budynku zgromadzono ciekawe zbiory, przede wszystkim etnograficzne. Ale – co dla nas ważne – muzeum jest przyjazne dzieciom. Mały biega po salach, a potem siada w holu i przez kilka minut przybija pieczątki na karteczce. Możemy obejrzeć ekspozycję. Zobaczcie co nas tam urzekło:
Po strawie duchowej mamy ochotę na coś konkretnego do jedzenia. Wpadamy jeszcze na moment do słynnej na całą Polskę Muzycznej Owczarni. To tu często grywa z góralami jeden z najlepszych skrzypków świata – Nigel Kennedy – na co dzień mieszkaniec Krakowa. Pamiątek po słynnych muzykach jest tu więcej. Cała knajpka wygląda jak jedno, wielkie muzeum.
Na obiad jedziemy jednak do Bacówki. Góralska chata kusi aromatycznym zapachem kwaśnicy, dobiegającym z kuchni. Zamawiamy regionalne dania. Żurku i kwaśnicy trzeba tu spróbować! Choć przyznam szczerze, że musiałem się nieco przymusić do skosztowania tutejszej odmiany zupy, którą przecież dobrze znam z mojego rodzinnego Zakopanego. A tutaj kwaśnica bardziej smakuje jak grochówka.
Po jedzeniu można podjechać do Wąwozu Homole. Długi na 800 metrów kanion otoczony jest wysokimi, sięgającymi stu dwudziestu metrów skałami, piętrzącymi się po obu stronach potoku Kamionka. Wapienne formacje są bardzo urozmaicone, potok spływa w dół kaskadami, przez które przerzucono mostki. Utworzono tu rezerwat przyrody, siedlisko wielu rzadkich ptaków i roślin. Szlak turystyczny, który tędy przebiega, wiedzie dalej na najwyższy szczyt Pienin – Wysoką (1050 m n.p.m.). Bo oczywiście najwyższym szczytem wcale nie są Trzy Korony. Choć Wysoka znajduje się w paśmie Małych Pienin… Wszystko to jest pokręcone, jak historia tych ziem, które przez wieki zamieszkiwali Górale, Łemkowie, Spiszacy, Słowacy, Polacy, Rusini… Większość mieszkańców mogłaby się przypisać do co najmniej dwóch, albo i trzech różnych list. Dziś Łemków już prawie nie ma. Wysiedlono ich pod Szczecin i Olsztyn, podczas Akcji Wisła tuż po II Wojnie Światowej.
W okolicach Wąwozu Homole mieszkali akurat Rusini, czyli Łemkowie, grekokatoliccy Ukraińcy. Tak jak podhalańscy i pienińscy górale wypasali owce, uprawiali ziemię, ale też sadzili drzewka owocowe. Do dziś w Pieninach, jeśli zobaczymy dziko rosnące jabłonie, to najprawdopodobniej w pobliżu dostrzeżemy zarys fundamentów zburzonych łemkowskich chałup. Takich miejsc jest w okolicach Jaworek zadziwiająco wiele.
Jedziemy dalej, w stronę pięknego jeziora, które jest teraz wizytówką całego regionu. Nad niebieskim lustrem wody stoi wyniosły zamek, który znają wszyscy, którzy w dzieciństwie oglądali „Wakacje z duchami”. Forteca w Niedzicy ma wszystko to, co powinien mieć zamek z taką prezencją: niezwykłą historię, mroczne legendy i fantastyczny widok z zębatych blanków. Dziś mieści się tu hotel i małe muzeum. Ale przez wieki twierdza strzegła węgierskiej granicy (choć panami na zamku bywały zarówno rody węgierskie, jak i polskie. Najbarwniejszą postacią, która tu mieszkała, była inkaska księżniczka – Umina. Tak, chodzi o TYCH Inków z Peru. Księżniczkę przywiózł z Ameryki Południowej Sebastian Berzeviczy, polsko-węgierski awanturnik i podróżnik, który brał udział w inkaskim powstaniu Tupaca Amaru i pomagał Indianom w walce z Hiszpanami. Po upadku powstania starszyzna inkaska poprosiła go o ukrycie gdzieś ostatniego potomka legendarnego inkaskiego króla – Atahualpy. Kilkuletni Antonio, razem z mamą – Uminą, zamieszkał w Niedzicy. W Pieninach ukryto inkaskie skarby. Ale hiszpańscy szpiedzy dotarli aż nad Dunajec i uśmiercili inkaską księżniczkę. Sebastian Berzeviczy zabrał małego Antonia i wyjechał na Morawy. Skarby podobno zostały…
Inna historia, którą opowiadają przewodnicy na zamkowym dziedzińcu, to ponura opowieść o księciu Bolesławie i jego żonie Brunhildzie. Małżeństwo mieszkające na niedzickim zamku nie było zbyt dobrane. Skąpy Bolesław wściekał się na rozrzutną małżonkę. Któregoś razu, ze złością popchnął ją, a ona wypadła przez okno i utopiła się w zamkowej studni. Bolesław pokutował za tę zbrodnię i nocami modlił się o przebaczenie. Po jakimś czasie przyśniła mu się małżonka, która z głębokiej studni zapewniła go: „Przebaczam ci, Bolesławie Łysy”. Książę ucieszył się, że Brunhilda mu przebaczyła, ale zarazem zdziwił się, bo przecież nie był łysy. Gdy rano otworzył oczy, głowę miał łysą jak kolano.
Z murów patrzymy na panoramę jeziora i otaczające je góry. To chyba jedno z najpiękniejszych miejsc w Polsce. Ale dobrze, że jesteśmy tu we dwójkę z naszym dzieckiem. Dzięki temu jedno z nas może kontemplować cud natury, a drugie ugania się za trzylatkiem. A potem można się zmienić.
Obiecujemy sobie, że za tydzień pojedziemy tam, gdzie Chruczek będzie mógł poszaleć. A my spokojnie napijemy się kawy…
A oto przepis na rodzinny weekend w Pieninach:
Gdzie byliśmy:
Spływ Dunajcem – sezon flisacki trwa od 1 kwietnia do 31 października. Rozpoczyna się na przystani flisackiej w Sromowcach-Kątach. Długość trasy do Szczawnicy to 18 km, spływ trwa ok. 2 godzin 15 min, długość trasy do Krościenka to 23 km. Pokonuje się ją przez ok. 2 godziny 45 min. To bezpieczna atrakcja dla całej rodziny.
Muzeum Pienińskie imienia Józefa Szalaya, ul. Łemkowska 37, Szlachtowa, tel: 018 262 22 58, e-mail: muzeum_szczawnica@muzeum.sacz.pl, bilety: 6 i 4 zł.
Pijalnia Wód Zdrojowych, plac Dietla 1, Szczawnica, tel: 18 540 04 22, e-mail: pijalnia@uzdrowiskoszczawnica.pl.
Zamek w Nidzicy, Zamek 1, Niedzica, tel: 18 262 94 89, bilety: 14 i 12 zł.
Gdzie jedliśmy: Karczma Bacówka, Szczawnica-Jaworki, ul. Biała Woda 1 tel 018 2622192, www.bacowkajaworki.nrs.pl
Specjalności szefa kuchni: żurek po juhasku, jadło pasterskie, kwaśnica
Gdzie nocowaliśmy: Hotel Nawigator, ul. Zdrojowa 28, Szczawnica, tel. 18 540 04 40, e-mail: recepcja@szczawnicanawigator.pl, pok. 2-osobowy: 240 zł. Hotel Heron, ul. Sienna 104, Gródek n/Dunajcem, tel: 18 888 85 00, e-mail: recepcja@heron-hotel.com, pokój 2-osobowy: od 404 zł.
Czym jeździliśmy: Ford C-MAX
fot: dzieckowdrodze.com, materiały prasowe
1 comment
Na końcu spływu jest ciekawe miejsce. Galeria Krzywa Jabłonka. Można zobaczyć i kupić prace wykonane przez miejscowych artystów. Zapraszamy na ul. Pienińską 4