O tej porze roku Roztocze jest tak piękne, że ma się ochotę godzinami sunąć bocznymi drogami wzdłuż złotych pól, pagórków z kępami ciemnozielonych drzew i stromych, lessowych wąwozów. Ale warto zajrzeć do starych grodów z niezwykłą historią i odwiedzić z dzieciakami jarmarki i wesołe miasteczka. Znajdziemy tu wszystko, co składa się na niezapomniane, rodzinne chwile.
Zawsze chciałem zobaczyć to miejsce, w którym Stefan Batory zachęcał młodego żaka do nauki języka cezarów słowami: „Disce puer latine, ego te faciam mościapanie”. Wyobrażałem sobie tą scenę: brzuchaty Węgier z mrocznej Transylwanii, który był bodajże najlepszym polskim królem. Obok stoi Jan Zamoyski – kanclerz i Hetman Wielki Koronny. To on jest tu gospodarzem. Prezentuje królowi swoje miasto, które jeszcze pachnie nowością. Wybudował je na pustym polu od podstaw, według własnego projektu, ale z pomocą najlepszych włoskich architektów. A jego oczkiem w głowie jest ufundowana w Zamościu Akademia – pierwsza prawdziwie humanistyczna uczelnia w Rzeczpospolitej. Wizytujący szkołę Batory składa właśnie jakiemuś uczniakowi, który zwrócił królewską uwagę – obietnicę: ucz się, chłopcze, łaciny, a ja cię zrobię wielmożnym panem. Król mówi łamaną łaciną – bo to język, którym się porozumiewa z dworzanami w Krakowie. Powiedzmy szczerze – Polacy z nim po węgiersku raczej nie pogadają, a on na naukę polskiego był już za stary, gdy przybył z terenów dzisiejszej Rumunii, by objąć polski tron. Zamoyski jest u szczytu swoje sławy i potęgi. Liczy po cichu na to, że szlachta obwoła go następnym królem Rzeczpospolitej, po schorowanym Batorym.
I rzeczywiście Jan Zamoyski na króla się nadawał jak mało kto. Wykształcony na paryskiej Sorbonie, w Strasburgu i Padwie. Katolik, ale z protestanckiej rodziny. Zdolny negocjator i odważny żołnierz. To on dowodził oblężeniem Pskowa, po którym car Iwan Groźny musiał się ukorzyć przed polskim królem.
No ale przede wszystkim Zamoyski to twórca Zamościa.
Miasta, które obce wojska szturmowały kilkanaście razy, ale nigdy go nie zdobyły. Aż do rozebrania murów w 1866 roku Zamość był twierdzą – legendą.
Zamość ma też chyba najpiękniejsze renesansowe kamieniczki. Rynek, na którym odbywają się jarmarki i imprezy (trafiliśmy na występ ludowego zespołu). I fantastyczny ratusz, do którego prowadzą schody niczym do zamku nad Loarą.
Jak na maleńkie miasto (dziś nieco ponad 60 tys. mieszkańców), dzieje się tu całkiem sporo. Zaliczyliśmy tu nawet piknik lotniczy na lotnisku miejscowego aeroklubu, a nasz Chruczek wyszalał się prowadząc „niemal prawdziwy” pociąg w wesołym miasteczku na zamojskich błoniach.
W Zamościu czuje się powiew optymizmu i przedsiębiorczości. Nic dziwnego, bo mądry kanclerz ściągnął do swojego prywatnego miasta najzdolniejszych mieszczan, w tym Żydów Sefardyjskich z dalekiej Portugalii i Włoch, Ormian, Niemców, no i Polaków. Z tej mieszanki powstało dynamiczne miasto, które do dziś imponuje.
Ale nie zostaniemy tu długo. Przygody czekają! Wskakujemy do naszego Forda Galaxy i jedziemy dalej, bo Roztocze nas zachwyca. Zjeżdżamy na boczne drogi, między złote łany zbóż. Trochę się niepokoimy czy to nie zbyt duże wyzwanie dla miejskiego samochodu, który przecież świetnie czuje się na równych wstęgach autostrad. Ale nie, nasze auto ma solidne, wysokie zawieszenie, więc doskonale sobie radzi także off-road, sunąc przez swojskie polskie miedze.
Ta kraina ciągnie się przez 180 kilometrów, delikatnym łukiem na Wschód i kończy pod Lwowem. Piękne pola, łagodne wzgórza, cieniste lasy. Gdyby posadzić tu winorośle zamiast równych rzędów pochylonych pod kątem tyczek chmielu, można byłoby pomyśleć, że to Toskania. Zwłaszcza, że sporo tu zamków, pałaców i romantycznych ruin. W dobrach Zamoyskiego panowała religijna tolerancja, znajdziemy tu nawet wieże Arian – chrześcijańskiej sekty brutalnie tępionej w innych stronach Polski.
Silnik Forda Galaxy cicho pomrukuje, usypiając naszego Małego Podróżnika. Odchylamy tylny fotel, dzięki temu na pewno śpi się wygodniej.
Dojeżdżamy do Chełma i zupełnie zmieniamy klimat.
To dawna stolica ruskiego króla Daniela Romanowicza. Tego samego, który dla swojego synka – Lwa, założył w pobliżu Chełma miasteczko Lwów. Tak. TEN Lwów…
Bo w XIII wieku Chełm był największym miastem w tej części Europy. Może nas o tym przekonać choćby wielkość rynku, który naprawdę imponuje. A przede wszystkim jest „dla ludzi”. Pięknie odrestaurowany, z zabytkową studnią (dobrze zabezpieczoną), na której bawią się dzieciaki. Zakochane pary i turyści ogrzewają się w promieniach słońca na ławeczkach. Wokół kamieniczki – już nieco mniej urokliwe. Ale jest gdzie się najeść. Choć dobór nazw i restauracji na chełmskim rynku może nieco dziwić…
Idziemy spacerkiem na wzgórze klasztorne.
Tu miał swoje „palatium” (czyli chyba jednak zamek) pierwszy król Rusi, a obok powstał kościół, który w zależności od polityki władców, bywał zarówno prawosławny, jak i katolicki. Teraz jest katolicki. Piękny barok lśni w promieniach zachodzącego słońca.
Gdy odwracamy się w stronę rynku, mamy wrażenie, że całe niebo płonie złotą łuną. Chełm naprawdę ma w sobie godność stolicy.
Ale i ducha przedsiębiorczości. Stoimy w długiej kolejce do kultowych tu lodów z rodzinnej firmy. Mają kilka punktów w mieście. I wszędzie są do nich kolejki.
A lody, rzeczywiście dobre…
Dalej na wschód jest już granica. Więc ruszamy z powrotem, w stronę zachodzącego słońca.
5 komentarzy
Ford, który mknie przez złote pola wygląda super!
Ja tylko czekam jak dzieciaczki trochę podrosną i też ruszam na taką podróż. Na razie w planach jest Kazimierz Dolny i Sandomierz.
Własnie byłam z moją córeczką. To jest cudo!
szkoda że nie odwiedziliście Państwo chełmskich podziemi, zapraszam następnym razem bo naprawdę warto!!!
Koniecznie! Chełm jest przepiękny!