Z jednej strony to miał być największy hit naszego świątecznego wyjazdu. Z drugiej – trochę się tego obawialiśmy, bo delfiny czarnomorskie już raz doprowadziły naszego synka do płaczu. Zaryzykowaliśmy i wsiedliśmy w Kłajpedzie na prom, który przewiózł nas przez Zalew Kuroński na mierzeję. Raz kozie śmierć…
Terminal promowy dla pieszych turystów znajduje się w centrum miasta, bardzo blisko Placu Teatralnego. Promy do Smiltyne, osady widocznej po drugiej stronie laguny gdzie w oddziale muzeum morskiego mieszkają delfiny, odchodzą o pełnej godzinie. Bilety są „na każdą kieszeń” – kosztują zaledwie 80 centów i obejmują opłatę także za powrót. Chruczek trochę marudził, bo nie chciał płynąć „dużym statkiem”, który kołysał się na falach przy nabrzeżu. A gdy okazało się, że nasz prom to „mały statek”, szybko zmienił front i tym razem zażądał „dużego”. Na szczęście właśnie otwarto bramki i kilkadziesiąt osób ruszyło ławą w stronę promu, bez dyskusji zagarniając nas ze sobą.
Wielokrotnie to na Litwie przeżyliśmy: do autobusu, promu, pociągu, czy do ciasnego przejścia – ludzie przepychają się łokciami, najchętniej tratując słabszych. Ja ten typ zachowania pamiętam doskonale z PRL-u. U nas było dokładnie tak samo. I jeszcze czasem się zdarza, wzbudzając zdziwienie obcokrajowców, którzy uznają, że pchanie się nie ma sensu, bo przecież i tak wszyscy się załapią (w PRL-u wsiadając do pociągu do Zakopanego nieźle by się zdziwili, bo miejsc było zawsze mniej niż sprzedanych biletów). W każdym razie sowieckie obyczaje tu jeszcze są obecne, co na pewno warto jest wiedzieć i mieć na uwadze, żeby nie zostać z dzieckiem zadeptanym.
Prom odpłynął w jazgocie mew i kilku… wron, które chyba tak się zżyły z mewami, że próbowały je naśladować pokrzykując piskliwie i łapiąc w locie rzucane przez dzieci (i mamusie) kawałki chleba. Czekałem aż będą nurkować i pływać po pomarszczonej drobnymi falami wodzie zalewu, ale identyfikacja z morskim gatunkiem chyba jeszcze nie zaszła tak daleko.
Przy przystani promowej na Mierzei Kurońskiej stał miejski autobus, który za kolejne 80 centów dowiózł nas do odległego o półtora kilometra delfinarium. Wydatek niewielki, ale w sumie niepotrzebny, bo kierowca długo czekał na zebranie kompletu pasażerów, a gdy dojeżdżaliśmy na miejsce, do budynku dochodzili już ci, którzy wybrali się z przystani na piechotę. W drugą stronę przeszliśmy się spacerem, a kiedy my zbliżaliśmy się do przystani, dopiero przyjechał autobus. Więc można te 80 centów spokojnie wydać na coś innego.
Nowoczesny budynek Delfinarium w kształcie rotundy, u samego „szpica” stukilometrowej Mierzei Kurońskiej, to z pewnością jedna z największych atrakcji litewskiego wybrzeża. Bilety w cenie „low season” po 7 euro od osoby dorosłej. Dzieci do 4 lat za darmo. W środku piknik rodzin z dziećmi i turystów. Przy stolikach tutejszego „bistro” siedzą rodzice, sącząc cappuccino po dwa euro. Dzieciarnia okupuje okna prowadzące do dużego basenu, w którym pływają ONE. Delfiny czarnomorskie potrafią pędzić pod wodą z prędkością 40 km na godzinę (to będzie chyba 21 węzłów). Nie wiem, czy są szybsze od swoich kuzynów w Cieśninie Magellańskiej, które podziwiałem rok temu, jak bez wysiłku śmigały przed dziobem „Selmy” – żaglowca na którym płynąłem, ale ewidentnie się przed małymi widzami popisują. A to dopiero rozgrzewka przed prawdziwym pokazem.
Czekamy na występ i już wiemy, że będzie dobrze. Gdy z ośmiomiesięcznym Chruczkiem wybraliśmy się na podobne show w Batumi, spóźniliśmy się o kilka minut i weszliśmy w trakcie przedstawienia. Małe dziecko ogłuszyła głośna muzyka i pokrzykiwania ludzi, a wielkie ssaki skakały prawie nad naszymi głowami. Skończyło się płaczem. Dziś byliśmy wcześniej, dziecko miało czas oswoić się z widokiem „rybek” (przyjdzie czas na sprostowania i wyjaśnienia), a gust muzyczny na Litwie zdecydowanie był lepszy od „rąbanki” puszczanej na full w Batumi. Teraz nasz synek był zachwycony i zapragnął zostać treserem delfinów. Gdy wieczorem poszliśmy na basen, stał na brzegu i trenował nas rzucając do wody kółka i karmiąc nas niewidzialnymi rybkami.
Poza tym pokaz wyglądał podobnie. Chyba nie da się wymyślić innych sztuczek. Jak widzieliście jedno takie show, widzieliście wszystkie. Skakanie synchroniczne, wożenie treserów na grzbiecie, wrzucanie piłek do kosza, itd…
Po delfinach wystąpiła para fok i tu już trochę brzydko zapachniało cyrkiem (którego oboje z Magdą nie znosimy). Ale najzabawniejszy był moment, gdy do basenu znów wpłynęły delfiny i foki zaczęły naśladować delfinie sztuczki. Nie wiem jaka jest prawda, ale miałem wrażenie, że zwierzęta mają z tego pokazu coś więcej niż kilka ryb, rzuconych przez treserów – że się rzeczywiście bawią.
Pewno rozgrzeszam swoje czarne sumienie.
Wracaliśmy piechotą i dzięki temu zobaczyliśmy ciekawe muzeum kutrów rybackich na wolnym powietrzu, rozstawionych na brzegu przy ścieżce wiodącej wzdłuż zalewu.
Następnego dnia wybraliśmy się już samochodowym promem na Mierzeję Kurońską, żeby zobaczyć słynne wydmy i odetchnąć świeżym jodem. Od rana siąpił deszczyk, poganiany pierwszymi podmuchami orkanu Barbara. Terminal promowy jest po zachodniej stronie miasta, a bilet samochodowy, w dwie strony, to prawie 12 euro. To nie koniec wydatków. Gdy pojedziemy w stronę rezerwatu biosfery, zapłacimy jeszcze 5 euro opłaty ekologicznej. Cóż, warto jest zapłacić za możliwość odetchnięcia czystym, nasyconym jodem powietrzem. Mierzeja Kurońska ciągnie się na długości stu kilometrów. W połowie należy do Rosji (która tu – nietypowo, leży na Zachodzie). Przed wojną były tu niemieckie Prusy i to widać.
W osadzie Juodkrante, w połowie długości litewskiej części Mierzei, stoją piękne domy, jakby z niemieckiego kurortu. O tej porze roku jest prawie kompletnie pusto.
Jeździmy po asfaltowej drodze w stronę Parku Wysokich Wydm, a wokół nas szumi sosnowy bór. Gdyby był letni, ciepły dzień, w powietrzu unosiłby się zapach żywicy. Ale jest drugi dzień Bożego Narodzenia i deszczyk zmienia się w ulewę. Na dodatek Chruczek zasnął w samochodzie. Zatrzymujemy się i robimy dwuosobową naradę rodzinną. Plan, by zwiedzać wydmy, upada.
Nie będziemy na siłę budzić dziecka, a jednoosobowe eskapady nas nie bawią. Idziemy więc tylko na krótki spacer, nie tracąc z oczu samochodu. I wracamy promem na kontynent. Wolne dwie godziny postanawiamy przeznaczyć na zwiedzenie Połągi (lub jak kto woli Pałągi lub Pałangi, bo i z takim zapisem się spotkaliśmy). To kurort, który z Kłajpedą łączy wygodna, dwudziestokilometrowa autostrada. Swoje lata największej świetności Połąga przeżywała na przełomie XIX i XX wieku, gdy nazywano ją „nadbałtyckim Zakopanem”.
Lubili tu przyjeżdżać polscy artyści i literaci. Reymont tu pisał swoich „Chłopów”. Dziś to w dalszym ciągu kurort na miarę Sopotu. Z piękną promenadą, molo i pałacem Tyszkiewiczów, w którym jest największe na świecie Muzeum Bursztynu. Niestety, obiekt jest w środku sporego parku, a nasz Chruczek nie był w nastroju do maszerowania w równo padającym deszczu. Mogliśmy z nim walczyć, albo odpuścić. Konformistycznie zaproponowałem, żeby coś zjeść. Na deptaku obok fantastycznej cepelinowni, znaleźliśmy budkę z czeburiekami. A tam starsza pani, pięknym rosyjskim wdała się z nami w pogawędkę o pogodzie.
Zresztą rosyjski jest w Połądze powszechnie obecny. Na deptaku właściwie słyszeliśmy tylko rosyjskojęzycznych turystów. Może są po prostu bardziej rozgadani od milczących Litwinów?
Połąga, to jedno z tych miejsc, do których musimy wrócić przy lepszej pogodzie. Gdyby to było normalne „białe Boże Narodzenie”, z pewnością byłoby piękniej i zobaczylibyśmy więcej. Ale to następnym razem, bo litewskie wybrzeże bardzo nam się spodobało i na pewno do Kłajpedy i na Mierzeję Kurońską wrócimy.
Nasza litewska trylogia dobiegła końca. A gdzie mieszkaliśmy, jak organizowaliśmy cały wyjazd i ile nas to kosztowało, napiszemy Wam już jutro.
W czasie naszych rodzinnych wyjazdów korzystamy z ubezpieczenia oferowanego przez Twoja Karta Podróże. Możesz je kupić TUTAJ. Polecamy!
2 komentarze
Dzięki Waszym podróżom dowiaduję się o miejscach o których istnieniu nie mam pojęcia i na szczęście nie muszę – na stare lata – tam się włóczyć. A sam, wygodnicki, wolę miejsca ciepłe. Nawet w grudniu. Właśnie byłem w Majestic Colonial w Punta Cana. Ciepłe morze, ciepłe powietrze, pyszne jedzenie (all inclusive), stosunkowo tanio, a wokół parę rodzin Polaków, którzy, podobno (a może przesadzali?) w 8 godzin przyjecieli z Warszawy.
No to następnym razem i my się tam chyba wybierzemy, bo – licząc korki przy wyjeździe z Warszawy – też z 8 godzin zajął nam dojazd do Kłajpedy. A nawet jeśli do Punta Cana jest chwilę dłużej, to i tak myśl o ciepłym morzu i palmach mnie przekonuje 🙂