Home Podróże po świecieEuropa Kłajpeda z dzieckiem: Gdzie? Kiedy? Za ile?

Kłajpeda z dzieckiem: Gdzie? Kiedy? Za ile?

by Sergiusz Pinkwart

Dostaliśmy od Was wiele pytań o to jak wyglądała organizacja wyjazdu na litewskie wybrzeże, jak szukaliśmy hoteli, co można na Litwie zjeść, jak daleko jest ta Kłajpeda i ile za wszystko zapłaciliśmy. No to odpowiadamy.

Tegoroczny kalendarz świąt nas nie rozpieszczał. Wigilia w sobotę, Boże Narodzenie w niedzielę. Niewiele możliwości na świąteczny wyjazd.

– Gdzie wszyscy jeżdżą na święta? – zapytała Magda.
Wzruszyłem ramionami.
– W góry.
– To może pojedźmy nad morze?

Pomysł mi się spodobał. Oczami duszy zobaczyłem się na cypryjskiej plaży, wśród rosyjskich milionerów, sączącego świąteczne wino pod ośmiorniczki. Ale kalendarz przypomniał mi, że dysponujemy jedynie trzema dniami. Dla porządku sprawdziliśmy ceny lotów nad ciepłe morza. Ceny nas zmroziły. W miarę tanio można byłoby polecieć do Oslo. Ale Norwegia nie słynie ze swoich bożonarodzeniowych tradycji. Za to na pewno za przejazd z lotniska do miasta zapłacilibyśmy co najmniej drugie tyle, co za lot tanimi liniami na drugą stronę Bałtyku.

Dlatego podjęliśmy decyzję: pojedziemy nad morze samochodem. Polskie wybrzeże ma wiele zalet, ale chcieliśmy zobaczyć coś nowego. Spojrzeliśmy na mapę. Litewska riwiera zimą kusiła wizją skrzącego śniegu i pustych plaż. Stanęło więc na tym, że pojedziemy do Kłajpedy. Tym bardziej, że żadne z nas nigdy tam nie było. Kłajpeda jest blisko. Na Litwę nie potrzeba wiz, ani nawet paszportów. Wystarczą nasze dowody osobiste i paszport Chrucza.

Magda weszła na booking.com i znalazła fajnie wyglądający hotel Amberton z basenem i SPA. Za dwie noce zapłaciliśmy 70,38 euro za pokój dwuosobowy. Natychmiast dostaliśmy miłego maila, w którym zaproponowano nam pokój z widokiem na morze, za jedyne 30 euro. Odpisaliśmy, że będziemy zachwyceni pokojem z widokiem na morze, ale byłoby to z ich strony miłym, świątecznym gestem, gdyby zaoferowali nam go za darmo.

Dostaliśmy więc pokój z widokiem na plac z wielką choinką.

Zanim tam jednak dotarliśmy, musieliśmy dla komfortu podróży z dzieckiem podzielić liczącą 580 kilometrów trasę na dwie części. Zakładaliśmy, że wyjedziemy w piątek po południu i rozsądek podpowiadał, by zanocować gdzieś w okolicach Suwałk. Ale skoro mieliśmy przyjechać późnym wieczorem i wyjechać o świcie, to nocleg powinien być tani i na trasie. Odpadały więc przytulne, rodzinne agroturystyki, do których trzeba dojechać nadkładając kilkadziesiąt kilometrów. Pozostawały hotele i motele, które jak na złość, nie chciały być wcale tanie. 150-160 złotych za pokój na kilka godzin snu, byłoby wydatkiem nie przynoszącym satysfakcji.

A ile kilometrów jest do Kowna? – zapytała Magda wpatrując się w mapę.

Z Warszawy to około 400 km i to kiepską drogą przez Łomżę. A cały dojazd, przez zboczenie z trasy i wjazd do miasta, wydłużyłby się o trzydzieści kilometrów. Choć większość tej „nadróbki” byłaby po porządnej autostradzie, więc w zasadzie żaden problem. Stanęło więc na tym, że pojedziemy przez Kowno, a dzięki temu będziemy mieli do przejechania następnego dnia już tylko 200 km i całe przedpołudnie możemy spokojnie zwiedzać dawną stolicę Litwy. 150 złotych za pokój ze śniadaniem w Centre Hotel z tej perspektywy wyglądało już znacznie lepiej.

Chruczek zasnął w hotelu w Kownie, zabierając całą kołdrę. Nam pozostał piękny widok na miasto.

To co nas nieco zaskoczyło, to że jednak centrum, wbrew nazwie hotelu, było gdzie indziej. Na szczęście w wigilijną sobotę parkometry w mieście nie działały, więc można było podjechać ten kilometr z hakiem i swobodnie zaparkować w prawdziwym sercu miasta. Polecamy parking przy zamku – stamtąd wszędzie jest blisko. Starówka w Kownie nie obfituje w sklepy spożywcze. Ani też nie udało nam się znaleźć na naszej trasie przemarszu pomiędzy największymi atrakcjami miasta ani jednego bankomatu. Nie twierdzę, że ich nie ma. Ale biegając za Chruczkiem nie mieliśmy głowy, żeby eksplorować wszystkie zaułki w poszukiwaniu banku.

Kawiarnia przy deptaku w Kownie.

Za to nieopodal katedry znaleźliśmy całkiem porządną kawiarnię, choć w niemożliwie amerykańskim stylu. Anonimowe wnętrze sieciówki kompensowało doskonałe kakao (2 euro) i ciasto czekoladowe (1,80 euro), które Chruczek z samozaparciem próbował pokonać za pomocą patyczka, ignorując plastikowy widelec.

Wyjeżdżając z miasta, tuż przed wjazdem na autostradę, stanęliśmy przy małym markecie, gdzie kupiliśmy wszystkie potrzebne produkty, a przede wszystkim kibinykaraimskie pieczone pierogi z mięsem (0,75 euro/szt.). Magda odnosiła się do nich z rezerwą, bo twierdzi, że jak dla niej mięso w tym tatarskim przysmaku jest ciągle zbyt surowe, ale my z Chruczkiem bardzo je sobie chwaliliśmy.

W Kłajpedzie hotel Amberton – jedyny wysoki wieżowiec w mieście – jest widoczny z daleka, więc nie było problemu z trafieniem. I udało nam się zaparkować przy ulicy niemal tuż obok wejścia (parking podziemny, to kolejne 5 euro za noc, a w niedzielę i świąteczny poniedziałek parkometry miały wolne).

Łazienka w hotelu Amberton.

Recepcjonistki z uśmiechem powiadomiły nas, że dostaliśmy „w cenie” upgrade’owany pokój do wersji „lux”. Nie oznaczało to jednak widoku na morze, ale za to dwa pokoje. A właściwie salon i sypialnię. Dali nam też za darmo łóżeczko dziecięce, z którym było trochę kłopotu (Chruczek nie uznaje spania w łóżkach dziecięcych, bo „jest już duży”), ale ostatecznie udało się je gdzieś upchać pod oknem.

Barek w pokoju (koparka – własność Chrucza).

Luksus polegał chyba też na tym, że były dwa telewizory i wszędzie poutykane szampany (20 euro), wody Vittel (5 euro), czy dziwne herbaty i kawy do zaparzania w termoizolacyjnych torebkach. Oczywiście wszystko dodatkowo płatne, gdybyśmy oszaleli i zapragnęli wypić herbatkę za 4 euro.

Pustawa, ale imponująca sala śniadań.

Przykrą niespodzianką było też to, że basen i SPA były dodatkowo płatne – 10 euro od osoby, trzylatek załapał się za darmo. Śniadanie było w drugim wieżowcu należącym do hotelu, a dojście do niego choć skomplikowane, ułatwiała pomarańczowa linie na podłodze prowadząca po schodach w górę, a następnie windą w dół. Chrucz ogarnął system w sekundę i już drugiego dnia prowadził nas pewnie przez labirynt korytarzy. Dania ze szwedzkiego stołu były bardzo smaczne, Chruczek, kiedy nasycił się paróweczkami lub naleśnikami, biegał po przeogromnej sali, przygotowanej raczej na wesela, niż przytulne posiłki dla garstki gości i popisywał się przed kelnerkami.

Chruczek wypatrzył z góry lądowisko dla helikopterów.

Bardzo spodobała nam się restauracja widokowa na dwunastym piętrze hotelu. Panoramiczne okna, kameralna przestrzeń i umiarkowane ceny. Za kawę latte i sok pomarańczowy zapłaciliśmy niecałe 4 euro. Jeśli porównamy to do „widokowych” restauracji na wysokich piętrach polskich hoteli, to czuć różnicę. Ceny posiłków w karcie też nie budziły negatywnych emocji. W granicach 10 – 15 euro można już było zjeść całkiem dobry obiad.

Chruczek sączy orange juice, który sobie sam zamówił – po angielsku.

A skoro o jedzeniu mowa. Poszliśmy do polecanej przez Informację Turystyczną restauracji Forto Dvaras, specjalizującej się w kuchni litewskiej. Wcześniej pytaliśmy przewodniczkę o charakterystyczną kuchnię kłajpedzką, ale w przeciwieństwie do Gdańska, tutaj wciąż wymazuje się starannie sześć wieków, w których Kłajpeda nazywała się Memel i miała pruskie tradycje i potrawy.

Zestaw obowiązkowy każdego miłośnika kuchni litewskiej.

Zjedliśmy więc cepelina, placki ziemniaczane z boczkiem i kiszkę ziemniaczaną. Hitem była bardzo gęsta zupa grzybowa podawana w ciemnym, smakowitym litewskim chlebku.

Grzybowa w wersji litewskiej.

Ceny umiarkowane. Porcja placków ziemniaczanych (bulviniai blynai) ze śmietaną – 3,50 euro. Cepeliny, czyli duże pyzy z mięsem – 4 euro za porcję. Miejscowe wino z wiśni – 13 euro za butelkę. Wino „prawdziwe” (czerwone, hiszpańskie) – 19 euro, czyli 80 złotych. Jak na najlepszą restaurację w mieście – może być, choć szału nie ma. Chruczek wzgardził pyzami, zjadł za to ze smakiem porcję naleśników z serem i truskawkową konfiturą (3,50 euro).

Naleśniki z sosem truskawkowym.

A potem kategorycznie zażądał, żebyśmy poszli na widoczny z okien restauracji Plac Teatralny, gdzie rozłożyło się świąteczne wesołe miasteczko. I wymusił na nas przejazd karuzelą (1,5 euro)

Wesołe miasteczko zawsze przyciąga dzieci. I rodziców…

Jeśli chodzi o jedzenie, to zdecydowanie w tej konkurencji wygrała budka przy deptaku w Połądze, gdzie można było kupić czeburieki – smażone placki z naleśnikowego ciasta nadziewane mięsem. Za 1,20 euro.

Czeburieki z mięsem – tanie i sycące.

Najedliśmy się w trójkę do syta dwoma czeburiekami, a Chruczek potrafi zjeść naprawdę sporo…

Czeburieki tylko w Połądze.

I jeszcze jedna ważna sprawa. Język. Na upartego angielski powinien na Litwie wystarczyć. Bo, że na znajomość polskiego nie ma co liczyć w północnej Litwie, to wiedzieliśmy. Kowno było częścią Rzeczpospolitej do 1772 roku i naprawdę nawet najstarsi górale tego już nie pamiętają. Za to świetnie pamiętają czasy wrogości i zimnej wojny pomiędzy naszymi państwami. Kłajpeda nigdy do Rzeczpospolitej nie należała. Była częścią niemieckich Prus, a po 1944 roku osiedlali się tu Litwini i Rosjanie. Do dziś, prawie 30 procent mieszkańców na co dzień posługuje się tu językiem rosyjskim. I to się widzi i słyszy. Być może Rosjanie mają po prostu inny temperament. Lubią spacerować po mieście, przesiadywać w knajpkach, głośno rozmawiać przez telefon… Ale rzeczywiście rosyjski słyszy się na każdym kroku. A angielski… No cóż. Gdy wszystko jest OK, to w restauracji, kasie, na ulicy odpowiedzą nam w języku Szekspira. Ale gdy coś się zacznie kiełbasić (zamówionych biletów kasjerka nie może odnaleźć, nie zgadza się rachunek w restauracji), natychmiast następuje przejście na rosyjski.

Dlatego, jeśli planujemy wyjazd za naszą wschodnią granicę, warto odświeżyć sobie język Puszkina. Na wsiakij pażarnyj słuczaj…

PODSUMOWANIE

Paliwo: 350 zł
Hotele:
– 3 noclegi na Litwie: 450 zł
Jedzenie:
– kolacja z winem w restauracji: 150 zł
– kawiarnie: 36 zł
– przekąski na mieście i bieżące zakupy: 90 zł
Rozrywki:
– basen: 90 zł
– delfinarium: 63 zł
Dodatkowo:
– przeprawa promowa przez Mierzeję Kurońską bez samochodu: 12 zł
– przeprawa promowa samochodem: 55 zł
– opłata ekologiczna na Mierzei Kurońskiej: 22 zł

Razem: 1318 zł

Od razu zastrzegam, że nie jest to wyliczenie „co do grosza”, bo na Litwie ceny są w większości dziwaczne – co wynika ze sztywnego trzymania się przelicznika litów na euro. Stąd za przejazd promem samochodowym trzeba zapłacić 11,87 euro, a ja liczę 12. Za kawę płaciliśmy 1,92 euro – co oczywiście też zaokrąglam. A przelicznik euro/złoty przyjąłem 4,5 zł za euro.

Tankowaliśmy na Litwie raz i za litr oleju napędowego płaciliśmy 1,03 euro, co na oko wydaje mi się ceną podobną do tej w Polsce. Sporo jest też stacji Orlenu, co wygląda swojsko i budzi zaufanie (przynajmniej nasze) w kwestii jakości paliwa.

W restauracji jedliśmy tylko raz, ale za to „na bogato”, bo była to kolacja w Boże Narodzenie. Wigilijną kolację mieliśmy ze sobą (podziękowania dla Babci Ali), a tak to żywiliśmy się w biegu. Poza obfitymi śniadaniami, które celebrowaliśmy w hotelach (były w cenie pokoju).

Pamiątek nie kupowaliśmy, poza jajkami z niespodzianką, które namiętnie na nas wymusza Chrucz. Nie ubezpieczaliśmy się też dodatkowo. Zwykle to robimy, co podraża wyjazd o jakieś 50 zł, ale tym razem po prostu zapomnieliśmy.

W czasie naszych rodzinnych wyjazdów korzystamy z ubezpieczenia oferowanego przez Twoja Karta Podróże. Możesz je kupić TUTAJ. Polecamy!

Chruczek pyta już o kolejny wyjazd.

Related Articles

1 comment

Dedicated servers 8 kwietnia 2017 - 17:53

Statki sa opisane, sa tez tam QR-kody, ktore – o ile dobrze pamietamy – umozliwialy uruchomienie audioprzewodnika. W okolicach Delfinarium mozna rowniez udac sie na spacer na plaze i do falochronu – w miejscu gdzie Baltyk styka sie z Zalewem Kuronskim.

Reply

Leave a Comment