Tym razem postanowiliśmy zdobyć z czteroletnim synkiem najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego, Lubomir. To nasz trzeci szczyt Korony Gór Polski.
Po Łysicy i Kowadle przyszedł czas na kolejną zdobycz. Wybraliśmy się na Lubomir (904 m.) – najwyższy szczyt w Beskidzie Makowskim. I tu od razu zaczynają się kontrowersje, ponieważ sklasyfikowany jest on w ten sposób przez twórców Korony Gór Polski. Tymczasem według regionalizacji Polski opracowanej przez Jerzego Kondrackiego, Lubomir należy do Beskidu Wyspowego. Pewne jest, że swoją nazwę góra zawdzięcza księciu Kazimierzowi Lubomirskiemu. Nadano ją w 1932 roku w uznaniu jego zasług, bowiem ofiarował on ze swoich włości teren na szczycie pod budowę obserwatorium astronomicznego.
Postanowiliśmy podejść na Lubomir najpopularniejszym, czerwonym szlakiem z Przełęczy Jaworzyce. Większość trasy da się przejechać samochodem, a panorama na doliny jest naprawdę piękna. Początek trasy to lekko stroma szosa, potem robi się bardziej płasko i asfaltowo i pojawiają się piękne widoki, wreszcie asfalt przechodzi w szuter, a droga niknie w lesie. Końcówka do obserwatorium na szczycie to już górska droga z kamyczkami.
Wejście na Lubomir praktycznie:
wysokość: 904 m n.p.m.
przewyższenie: 320 metrów (od przełęczy Jaworzyce)
czas podejścia: Przełęcz Jaworzyce – Lubomir – 1 godzina (szlak czerwony), od Gościńca pod Lubomirem ok. połowę krócej, ale z małym dzieckiem podchodziliśmy godzinę
gdzie zaparkować: Przełęcz Jaworzyce lub Gościniec pod Lubomirem
gdzie jeść: Gościniec pod Lubomirem. Doskonałe jedzenie – domowe obiady zupa+drugie danie 20 zł. za zestaw, pyszna szarlotka i rozgrzewająca herbata po wyprawie.
gdzie spać: w Gościńcu pod Lubomirem – obiekt jest niedrogi, a ma świetne warunki na rodzinny nocleg. Pokoje są czyste, komfortowe i w standardzie hotelu, choć klimat pozostaje schroniskowy, co daje przedsmak górskiej przygody. Na miejscu plac zabaw. A tuż za drzwiami znajduje się ostatni odcinek szlaku na Lubomir.
gdzie zdobyć pieczątkę: Obserwatorium Astronomiczne im. Tadeusza Banachiewicza lub Gościniec pod Lubomirem
Od Wieliczki jechaliśmy w nocy, w strugach deszczu i całkowitej mgle, do naszego noclegu, skąd chcieliśmy wyruszyć wczesnym rankiem. Ostatni fragment (już na czerwonym szlaku) to ostry podjazd z kilkoma serpentynami. Wreszcie z ulgą stanęliśmy w drzwiach. W środku było przytulnie, w rozświetlonej ciepłym światłem sali siedzieli turyści, sącząc piwo i grając w bilard. Poczuliśmy się jak w prawdziwym górskim schronisku.
Gościniec pod Lubomirem to świetne i wygodne miejsce na rozpoczęcie drogi na Lubomir. Łączy klimat schroniska górskiego z nowoczesnością. Pokoje są czyste, przestronne, łazienki jak w dobrym hotelu, no i jest to co Wili lubi, bo nie ma tego w domu – telewizor. Rano zjedliśmy w stylizowanej na góralską kolibę jadalni pyszne, tradycyjne śniadanie. Na koniec pozwoliliśmy sobie nawet na domowe naleśniczki z konfiturami. W końcu czekała nas dziś droga na kolejny szczyt Korony Gór Polski!
Ale nadal lało. Czekaliśmy na „okienko pogodowe” popijając herbatę z cytryną i grając w bilard. Wili z przejęciem wyglądał przez okno, wybiegał na taras i zaraz wracał przekazując nam komunikaty pogodowe. Ponieważ to już jego trzecia góra z Korony Gór Polski, czuł się specjalistą i objaśniał wszystkim turystom siedzącym w restauracji, że przed wyjściem w góry trzeba duuużo zjeść, żeby mieć siłę. No i dobrze się ubrać 🙂
My co prawda nie byliśmy najlepiej przygotowani na taki padający nieprzerwanie deszcz, ale w końcu zdecydowaliśmy się iść. Nałożyliśmy kaptury i czapki z daszkiem i ruszyliśmy. Wili wziął nawet ze sobą kijki do nordic walking, które dostał od ukochanej babci Ali.
Na nasze szczęście droga na Lubomir okazała się bardzo łatwa i gdyby nie szlaban powyżej Gościńca pod Lubomirem, w zasadzie można by wjechać na szczyt samochodem. To równy trakt żwirowy, bez korzeni, kamieni, czy leżących w poprzek zwalonych drzew. Gdyby nie lało, byłoby w ogóle luksusowo. A tak musieliśmy przeskakiwać przez rwący strumień płynący raz z jednej, raz z drugiej strony drogi, a innym razem przez jej środek. Chronienie się pod drzewami nie dawało rezultatu, bo z liści też lało się strumieniami. Podczas marszu Wili zadziwiał nas swoją dzielnością w takich niesprzyjających dla czterolatka warunkach. Zdobywanie Korony naprawdę hartuje w nim nieustraszonego zdobywcę gór.
Wejście na Lubomir jest naprawdę przyjemnym marszem, a dzięki łatwości drogi, tę trasę mogą bez problemu pokonać rodziny nawet z naprawdę małymi dziećmi. A o tej porze roku jest idealny moment na wycieczkę w te strony, bowiem bukowy las mieni się wszystkimi barwami jesieni. Poza tym na szlaku są miejsca odpoczynku (lało, więc my nie robiliśmy postojów) i ciekawe dla dzieci tablice dydaktyczne. Można na nich poczytać o szczycie, obserwatorium i zjawiskach astronomicznych.
Nagrodą za wejście na szczyt jest wizyta w Obserwatorium Astronomicznym im. Tadeusza Banachiewicza. W weekend obserwatorium można zwiedzać, a przy dobrej pogodzie obserwować niebo i wybuchy na słońcu. Godziny otwarcia są na stronie obiektu. Kiedy my byliśmy na szczycie, niebo było szczelnie zasłonięte chmurami, musimy więc wrócić na Lubomir, najlepiej na nocne obserwowanie gwiazd, które odbywa się tu cyklicznie w sezonie wakacyjnym.
Na dół zbiegaliśmy rozgrzewając się wymyślanymi na poczekaniu piosenkami o dinozaurach. Do Gościńca pod Lubomirem znów wpadliśmy z ulgą, szybko przebraliśmy się z przemoczonych ubrań i zjedliśmy pyszny domowy obiad – rosół i schabowy z ziemniakami i mizerią za całe 20 złotych. Pograliśmy jeszcze chwilę w bilard z miłośnikami astronomii, którzy przyjechali tu na cały tydzień i czekali na pogodę, by popatrzeć na wybuchy na słońcu. Kiedy zjeżdżaliśmy w doliny, z łagodnych szczytów gór zaczęły malowniczo podnosiły się mgły, a zza chmur wyszło upragnione słońce.