Minął dokładnie miesiąc odkąd Magda zaprowadziła naszego czterolatka do szkoły. Od tego momentu wszystko się zmieniło.
Szara koperta z szelestem opada na podłogę w korytarzu, jakby podrzuciła ją sowa listonoszka z „Harrego Pottera”.
Niech będzie błogosławiony ktoś, kto wymyślił drzwi ze szparą na listy – ten genialny patent w brytyjskich domach. Skrzypnięcie furtki. Cichy trzask. Potem szelest i już poczta jest w domu.
Koperta zaadresowana jest: „Do rodziców Wilhelma Pinkwarta”. Przecież kiedy piszą do ciebie ze szkoły to nigdy nie oznacza nic dobrego. Magda nerwowo rozrywa szary papier.
Spoglądam jej przez ramię. O cholera. Pod listem podpisany jest sam dyrektor szkoły, do której od miesiąca chodzi Chruczek. Serce zaczyna mi mocniej bić.
Czytam „Dear Parent/Guardian”
A potem oddycham z ulgą. Nasz syn został Gwiazdą Tygodnia. Cokolwiek to znaczy. Ale to raczej dobra wiadomość. Dyrektor gratuluje naszemu czterolatkowi. I to na piśmie.
Wygląda na to, że Chruczek dobrze rozpoczął swój pierwszy rok szkolny w Reception, czyli tutejszej zerówce. Zaliczyliśmy chyba tylko jedną wtopę, bo wydawało nam się, że strój czterolatka, to bladoniebieska koszulka polo, szare garniturowe spodnie i niebieski sweter z herbem szkoły. Nauczycielki kilka dni uprzejmie czekały, aż się zorientujemy, a potem dyskretnie, ale stanowczo, dały nam do zrozumienia, że młody mężczyzna do szkoły chodzi w koszuli i krawacie, a koszulkę polo może ewentualnie założyć na lekcję PE – czyli Wychowania Fizycznego.
Poprawiliśmy się natychmiast, ale stres pozostał.
Zresztą ta szkoła nas, a szczególnie mnie – onieśmiela. Nie mogę się przyzwyczaić do tego, że z zewnątrz przypomina więzienie, albo może raczej pilnie strzeżoną bazę wojskową. Metalowe bramy, płot, wielostopniowe kontrole… To wszystko oczywiście dla bezpieczeństwa dzieci i nauczycieli. Ja to rozumiem, ale mimo wszystko czuję się z tym dziwnie.
Jeszcze przed pierwszym dzwonkiem poinformowano nas, że sprawą wagi najwyższej jest frekwencja. Nauczycielki, z uśmiechem od którego z pewnością bolały je potem szczęki, wytłumaczyły, że jeśli dziecko jest chore i lekarz przepisze mu antybiotyk, to oczywiście przyprowadzamy je do szkoły, a one już zadbają, by otrzymał lekarstwo w odpowiednim czasie. Nie minął miesiąc, a musieliśmy ten system przetestować. I rzeczywiście działa.
Nasz czterolatek przychodzi do szkoły na dziewiątą rano, a odbieramy go na szkolnym boisku o piętnastej. Nie wchodzimy po południu do wnętrza budynku, tylko czekamy przed drzwiami, a nauczycielki po kolei „wydają” dzieci, jak płaszcze w szatni.
W południe dzieci maszerują na stołówkę i mogą sobie wybrać lunch z kilku zestawów. Menu jest rozpisane na trzy tygodnie (codziennie do wyboru cztery różne potrawy plus bar sałatkowy). Wszystko zróżnicowane i zdrowe. Jak skończy się trzeci tydzień, wracamy do zestawów z pierwszego. Do siódmego roku życia za posiłki dzieci płaci Królowa (pewno raczej miasto, ale wolę myśleć, że to osobiście Elżbieta II jest dla nas taka miła).
Ale samodzielność ma swoją ciemniejszą stronę. Nasz synek zamiast pożywnych brokułów, warzywnych zapiekanek czy Cumberland Pie, konsekwentnie codziennie wybiera sandwicza (no chyba, że jest pizza albo spaghetti, czyli „pasta”). To jego wybór i wszyscy w szkole go szanują (a my nie mamy na to żadnego wpływu). Mimo że codziennie rano Magda czyta mu menu na dany dzień i pokazuje na zdjęciach z Google jak smakowicie wyglądają obco czasem brzmiące potrawy, żeby zachęcić go do wybrania nowych smaków, od czterech dni na lunch je kanapkę z serem.
Zresztą o tym co się dzieje w szkole wiemy tyle, co nam powie Jaśmina – córka mieszkających w pobliżu Polaków, którzy nas wspierają, jako emigranci z większym stażem. Gdyby Jaśmina nie chodziła z Wilim do jednej klasy, nie wiedzielibyśmy pewno nic. Dziewczynki są w takich sytuacjach nieocenione. Wili na klasyczne pytanie: Jak było w szkole? Odpowiada krótko: Dobrze! Co robiliście? Wszystko! I sprawę uznaje za załatwioną.
Ale i bez feedbacku od niego, widzimy jakie robi postępy. Zaczyna już ładnie stawiać litery i liczyć. Jego angielski jest coraz płynniejszy. W sumie nic dziwnego. Sześć godzin dziennie jest w brytyjskiej szkole, a potem bawi się jeszcze z miejscowymi dzieciakami na podwórku.
My też odetchnęliśmy. Sześć godzin na pracę to luksus, jakiego od dawna nie zaznaliśmy. Można już coś w tym czasie zrobić. A przynajmniej odpisać na maile i ogarnąć najpilniejsze sprawy przed powrotem młodzieży do domu.
Nie potwierdziły się na szczęście moje wątpliwości związane z katolicką szkołą. Obawiałem się, że będzie się to wiązało z mocną ideologiczną indoktrynacją. Ale na razie to jest po prostu bardzo dobra szkoła, z mocnymi zasadami. W porównaniu do publicznej szkoły, w której Wili chodził do Nursery (czyli przedszkola), jest tu znacznie większy rygor, co samo w sobie nie jest złe.
Zastanawiałem się co mnie tu najbardziej uwiera. I chyba… uśmiech. Wszyscy się tu do mnie uśmiechają, nawet gdy informują, że nie będą zwalniać Wilhelma w czwartki 10 minut przed 15-tą, żeby mógł zdążyć na autobus i nie spóźnić się na zajęcia szkoły tenisowej na drugim końcu miasta.
Uśmiech. „Zasady są dlatego zasadami, że nie robi się wyjątków”. Uśmiech. Do widzenia!
– A co, wolisz, żeby patrzyły na ciebie złym wzrokiem i burczały coś pod nosem? – gasi mnie Magda, gdy się skarżę, że te sztuczne uśmiechy mnie prześladują.
Jak zwykle ma rację…