Jutro Dzień Niepodległości. Ulicami polskich miast przejdą marsze, których uczestnicy będą się prześcigać w demonstrowaniu swojego patriotyzmu. A ja nie noszę biało-czerwonej koszulki, nie maszeruję i nie krzyczę „śmierć wrogom ojczyzny!”. Czy w ogóle wiem czym jest patriotyzm?
– To mój przyjaciel, Samuel! – Wili pokazał palcem piegowatego urwisa, a potem na wszelki wypadek, gdybym nie zrozumiał, dodał: – He is my best friend!
Uniosłem brwi. Przyjaciel?
– I’m really glad they play together… – wtrąciła się mama Samuela, patrząc na mojego czteroletniego syna niemal z uwielbieniem. A może powiedziała coś zupełnie innego, bo mimo biblijnego imienia Samuel jest rodowitym Scousem, czyli potomkiem Irlandczyków, którzy osiedlili się w Liverpoolu w połowie XIX wieku. Jego rodzice porozumiewają się ze światem za pomocą chrząknięć i gulgotu, zrozumiałego jedynie dla nich samych, oraz paru zdolnych dentystów, przyzwyczajonych do prowadzenia konwersacji z pacjentami w trakcie leczenia kanałowego.
No cóż… Zasadniczo nie mam nic do powiedzenia w sprawie szkolnych przyjaźni mojego syna. Ale pamiętam, jak po pierwszych zajęciach w nowej szkole Wili pokazywał mi tego rudego łobuza i mówił, że to największy szkolny bandyta, który wszystkich zaczepia. Poradziłem mu, żeby trzymał się od niego jak najdalej. A najlepiej w ogóle z nim nie rozmawiał.
Na szczęście mój syn ma swój rozum i wie, że bezkrytyczne wypełnianie poleceń, to prosta droga do piekła. Z lekką niechęcią (nikt nie lubi się przyznawać do błędu) muszę się z tym pogodzić. Zwłaszcza, że od czasów PRL-u mam awersję do równo maszerujących, posłusznych tłumów.
Ale jutro jest 11 listopada. W całej Europie obchodzi się dzień zakończenia Wielkiej Wojny, a w Polsce – Dzień Niepodległości. I choć według mnie symbolika, która wiąże się z naszym świętem nie za bardzo nadaje się do celebrowania rasizmu, ksenofobii i głupiej fanfaronady á la ONR, to wszystko na to wskazuje, że ta „tradycja” już się utrwaliła.
Sklepy z „odzieżą patriotyczną” mają największe obroty pod koniec lipca i na początku listopada. „Patriotyczny” biznes się kręci, a sprzyja temu „ukibicowienie” patriotów. W pewnych kręgach po prostu wypada się odpowiednio oznaczyć przed rocznicą Powstania Warszawskiego i Dniem Niepodległości. To ma być dowód patriotyzmu. Kto nie ma żołnierzy wyklętych na bluzie z kapturem za 99 zł plus koszty przesyłki, ten wróg. Ale jak patrzę na te rozentuzjazmowane tłumy, które żarliwie wyznają swoją miłość do Polski skandując hasła, które mają pokazać naszą wyższość nad innymi nacjami i pognębić jakiś mitycznych „wrogów ojczyzny”, to robi mi się niedobrze.
W Marszu Niepodległości idą młodzi i starzy, rodziny z dziećmi i weterani. I powiedzmy to od razu jasno – to nie jest jakaś faszyzująca bojówka. To zwyczajni ludzie, którzy na pewno bardzo kochają naszą ojczyznę.
Czemu więc nie przyłączam się do tego pochodu? Czyżbym nie był patriotą?
W doskonałej książce Nialla Fergusona „Virtual History” znajduje się esej „Unia Europejska Cesarza Niemiec”, a w nim rozważania na temat „co by było gdyby nie wybuchła I Wojna Światowa” poprzedza rzetelna analiza przyczyn i skutków wybuchu wojny, która skończyła się dla Rzeczpospolitej tak szczęśliwym odrodzeniem po 123 latach niewoli.
Wstrząsające są cytaty z pamiętników ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii – Lloyd George’a i przyszłego premiera – Winstona Churchilla. Politycy, po latach żałują, że dali się porwać entuzjazmowi tłumów i wpakowali swój kraj w konflikt, który na wczesnym etapie miał ogromne szanse, by załagodzić go dyplomatycznie. „To była fala, którą powinniśmy powstrzymać, ale nie mieliśmy dość odwagi, by się przeciwstawić” – utyskiwał po latach brytyjski premier. Ten entuzjazm, a potem zimny prysznic nad Sommą i pod Verdun był jedną z głównych przyczyn tego, że gdy w 1938 roku trzeba było zareagować zdecydowanie wobec agresji Niemiec na Czechosłowację, błędnie wybrano dyplomatyczną drogę, która miała zapobiec wojnie za wszelką cenę.
Bez pierwszej wojny, nie byłoby drugiej, której przyczyną był kryzys i poczucie frustracji Niemców po niesprawiedliwie – ich zdaniem – przegranej Wielkiej Wojnie. Bez gigantycznego przeorania Europy w latach 1914-1918, nie byłoby upadku trzech cesarzy. Nie byłoby Rewolucji Październikowej i komunizmu, a Belle-Epoque trwałaby w najlepsze stopniowo się modernizując – tak twierdzi przynajmniej Niall Ferguson w „Virtual History”.
A Polska?
No i tu mam problem, czytając Fergusona, który patrzy na historię z wygodnej perspektywy wyspiarskiego „splendid isolation”.
Żeby Polska mogła się odrodzić, i to w kształcie mniej więcej zbliżonym do I Rzeczpospolitej (a nie w formie jakiejś kadłubkowej „katalońskopodobnej” autonomii w ramach Austro-Węgier) potrzebna była wielka wojna, w której nasi zaborcy by walczyli przeciwko sobie i wszyscy trzej – przegrali. Szansa – statystycznie – jedna na milion. Udało się. Wspaniale. Mieliśmy wreszcie własne państwo! Ale czy przez to byliśmy szczęśliwsi? Czy staliśmy się lepszymi Polakami niż urodzeni i wychowani „w niewoli” Mickiewicz, Słowacki, Chopin, Sienkiewicz, Wieniawski, Moniuszko…
Gdy chodziłem do szkoły podstawowej, o sanacyjnej Polsce uczono nas bez głębszej refleksji. Im więcej czasu mijało, tym bardziej nostalgiczne były tęsknoty za tamtym „rajem”. No i nie wypadało krytykować II Rzeczpospolitej, nawet za ewidentne przewiny: obóz koncentracyjny w Berezie Kartuskiej (siedzieli tam po równo wrodzy wobec sanacji komuniści i skrajni narodowcy), za pacyfikacje ukraińskich wsi, czy za tolerowanie antysemityzmu. No i za największy – moim zdaniem – grzech militarystów rządzących Polską pod koniec lat ’30 – grzech pychy. To „nie oddamy nawet guzika” i wmawianie narodowi, że jesteśmy „silni, zwarci, gotowi” (jak to pięknie pokazują w inscenizacji musicalu „Piloci” w Teatrze Muzycznym Roma w Warszawie). A potem seria błędnych decyzji na poziomie sztabu i we wrześniu 1939 roku, rząd „ewakuował się” do Rumunii, pozostawiając naród na pastwę okupantów. Buńczuczne słowa okazały się czczym pustosłowiem.
Potem był PRL, który – jak nam wmawiano w szkole – był wreszcie wolną i wspaniałą Polską. Ale jakoś mało kto w to wierzył. A po 1989 roku usłyszeliśmy, że Polska Ludowa była właściwie tak samo zniewolona, jak w XIX wieku. No a w 2015 roku okres niewoli przedłużono nam o kolejne 16 (26-2?)lat. Nie wiem jak oceniacie obecny czas, ale myślę, że nie jest nadużyciem założenie, że tak jak spora część Polaków nie uważała III RP za rządów PO-PSL za swój kraj, tak i teraz znajdą się tacy, którzy, w PiS-owską republikę się nie wpisują.
Wychodzi więc na to, że niezależnie od okoliczności, zawsze dla części naszych rodaków, aktualnie obowiązujące państwo będzie okupantem.
Może więc, zamiast wbijać w szkole dzieciom do głów frazesy o potrzebie „daniny krwi” i wychwalać nieudane powstania, zastanowić się, czy jest jakaś forma patriotyzmu, która łączyłaby Polaków pod zaborami, za sanacji, okupacji hitlerowskiej i ludowej, III RP, IV i następnych. Co łączy Polaków żyjących w Polsce i na emigracji? Starych i młodych… Wyborców PiS, PO i partii Razem?
Jest coś takiego?
Oczywiście. To troska o kulturę, a przede wszystkim o język ojczysty. Każda rzucona publicznie k… czy ch… to oplucie swojej ojczyzny. Każde niegramatyczne zdanie, koślawy clickbait z nagłówka prasowej depeszy (największy żal o to mam do uważającej się za inteligencką GW) to drwina z dziedzictwa Kochanowskiego, Mickiewicza i Tuwima. I nie ma większego dowodu patriotyzmu – na emigracji – niż nauczenie dziecka porządnej polszczyzny.
Druga sprawa, to dbanie o rozwój swój i kraju. Odkąd wynaleziono proch i w wojnach zaczęto używać broni palnej, tępa krzepa nie zapewni już nikomu bezpieczeństwa. Trzeba namawiać swoje dzieci do nauki, ale i samemu się ciągle dokształcać. Żeby Polak na świecie nie był synonimem taniego robola.
Trzeba wreszcie szukać wrogów daleko, a przyjaciół blisko, a nie odwrotnie. Ten błąd popełniła elita II RP, skłócona ze wszystkimi (z wyjątkiem Rumunii) sąsiadami. Rozumiem, że w tamtej sytuacji geopolitycznej było trudno: pomiędzy Stalinem a Hitlerem. Ale małostkowość i protekcjonalizm, z którym traktowaliśmy pozostałych sąsiadów, spowodował, że nikt z nich po upadku Polski nie płakał.
Przechodząc wczoraj koło anglikańskiego kościoła, zobaczyłem na drzwiach kartkę, a na niej cytat z Abrahama Lincolna: „Pokonam mojego wroga, gdy sprawię, że stanie się moim przyjacielem”.
Natychmiast pomyślałem o Luksemburgu – małym księstwie wciśniętym między Francję, Niemcy i Belgię. Przez większość historii był pod obcą okupacją. W najmniejszym stopniu nie wpłynęło to na dzisiejszą kondycję kraju, który jest nazywany „finansową stolicą Europy”. Gdy rozmawialiśmy o tym z lokalsami, byli szczerze ubawieni naszymi pytaniami – zadawanymi z „polskiej” perspektywy: ale jak to? ale niezgoda! ale powstanie! Tłumaczyli nam, że pokonali okupantów ich własną bronią. Mówią po francusku jak Francuzi i z powodzeniem studiują na Sorbonie. Z wyjątkiem tych, którzy na studia wybierają się do Heidelbergu, Monachium czy Berlina. Bo statystyczny Luksemburczyk mówi perfect pięcioma językami. Z czego jeden – luksemburski, jest ich językiem rodzimym. Wyssali ze swoich zaborców to co najlepsze. Sprawili, że obywatele Luksemburga są prawdziwą, europejską elitą, a szacunek i poważanie dla ich państwa wynika z wykształcenia obywateli i siły gospodarki. Można? Można. A żeby zdobyć posłuch w Europie nie trzeba maszerować z hasłami „śmierć wrogom ojczyzny”, czy „Luksemburg dla Luksemburczyków”.
A potem przypomniałem sobie Samuela.
Wili nie mógłby chyba pokonać na pięści silniejszego od siebie Scousa. Więc się z nim zaprzyjaźnił. I w spokoju może uczyć się w angielskiej szkole, nie obawiając się, że ktoś go kopnie, popchnie, czy uderzy. Bo wtedy będzie miał do czynienia z największym klasowym rozrabiaką.
A w autobusie, gdy jeździmy na zajęcia pozalekcyjne, Wili każdemu głośno oznajmia, że jest Polakiem i urodził się w Polsce.
I to jest patriotyzm, który mi się podoba…