To jedno z tych miast, które zawsze są po drodze. Kraków od wieków przyciąga swoim magnetycznym urokiem. I nie ma co filozofować. Trzeba przejechać to miasto królewskim szlakiem, tak jak myśmy to „przerabiali” ze swoimi rodzicami. A oni ze swoimi, itd. Zróbmy to choćby po to, żeby nasze dzieci wiedziały co pokazać w Krakowie naszym wnukom.
No dobrze… A teraz między nam, rodzicami. Kraków, to polska stolica imprezowa. Nie musimy tego mówić naszym dzieciom, ale dobrze by było, żeby pierwszy raz przyjechały tu z nami, a nie za parę lat – z kolegami i koleżankami. Aby pierwszym skojarzeniem z tym wspaniałym, królewskim miastem były: Wawel, Kościół Mariacki, Dama z Łasiczką, obwarzanki, Smok Wawelski, Lajkonik i Kazimierz. A nie: piwo, zabawa i kac.
Dlatego my zaczęliśmy jak najwcześniej się dało. Chruczek miał zaledwie trzydzieści dni, gdy wsadziliśmy go w samochodowy fotelik i ruszyliśmy z Warszawy do Krakowa. Opisaliśmy tę przygodę TUTAJ
To podczas tej wyprawy Wilhelm zyskał swoje blogowe miano. Bo przez niemal całą drogę, zamiast słodko spać ukołysany mruczeniem silnika, fukał, prychał i mruczał. Magdzie te dźwięki przypominały chruczenie żubrów z Puszczy Białowieskiej. I tak nasz synek został Chruczkiem.
Po trzech latach postanowiliśmy odświeżyć swoje wspomnienia i wrzuciliśmy plecaki, wózeczek i rowerek do pojemnego bagażnika Forda S-MAX (uwielbiam ten „patent” z otwieraniem bagażnika za pomocą kopnięcia powietrza pod zderzakiem. Gdy ma się zajęte obie ręce, to bardzo przydatny bajer).
A potem wpisaliśmy „Krakow” w nawigację. Nie dlatego, że nie wiemy gdzie to miasto się znajduje, ile żeby zorientować się co nam podpowie mądra mapa, która zna aktualny czas dojazdu i wie o korkach i robotach drogowych na trasie. Dzięki temu, zamiast jechać tak jak zawsze – krajową „Siódemką”, pomknęliśmy „Gierkówką” do Siewierza, potem skręciliśmy w dwupasmówkę na Cieszyn, a w Jaworznie elegancko zjechaliśmy na autostradę.
– A może… – Magda zawiesiła głos, gdy płaciłem kartą na drugiej bramce i do stołecznego, królewskiego grodu została mi już ostatnia prosta. – Wpadniemy do Tyńca? Bo jest tak gorąco, że Chruczek na pewno chciałby się wykąpać.
Chwilę zajęło mi, nim przetrawiłem i odrzuciłem przerażającą wizję trzylatka radośnie pluskającego się w Wiśle. Ale Magda, dumająca nad mapą, miała oczywiście na myśli coś zupełnie innego. I dlatego na noc zatrzymaliśmy się w hotelu przy Ośrodku Przygotowań Olimpijskich (ul. Kolna 2). Zanim jednak z rozkoszą wskoczyliśmy do pełnowymiarowego olimpijskiego basenu (to Magda z Chruczkiem) i do jacuzzi (to ja), skręciliśmy z autostrady w lewo i po kilku minutach staliśmy już przed bramą do jednego z najbardziej szacownych klasztorów w Polsce.
Benedyktynów do Tyńca sprowadził Kazimierz Odnowiciel – ten sam król, który stolicę swego państwa przeniósł z Gniezna do Krakowa. Przypadek? – nie sądzę…
Uczeni mnisi zamieszkali na wzgórzu nad Wisłą w 1044 roku. Tu pracowali i modlili się, zgodnie ze swoją dewizą – Ora et Labora. Choć z pewnością nie mieli takiego natłoku turystów, jak dziś. Chruczek biegał po klasztornym dziedzińcu, przepychając się pomiędzy różnojęzycznym tłumem, a w klasztornej kawiarni zamiast chleba i wody, ajenci sprzedają cappuccino z lodami.
W sklepiku przy furcie klasztornej, jak woda „idą” silikonowe bransoletki z egzorcyzmem spisanym z cudownego medalika Św. Benedykta (ja też kupiłem i noszę!), i kubki z „otrzeźwiającym” hasłem: „Keep Calm And Ora&Labora”.
Brukowaną drogą zjeżdżamy z tynieckiego wzgórza, a po orzeźwiającej kąpieli i nocy w olimpijskich apartamentach, rankiem wjeżdżamy do Grodu Kraka. Po drodze mijamy Balice i Chruczek – pasjonat awiacji, będzie przez resztę wyjazdu bawił się w lądowanie zabawkowym samolocikiem na przestronnej płycie lotniska, które wyczarował ze składanego stoliczka przed sobą. Tak oto Ford S-MAX stał się mobilnym hubem 😉
Po Krakowie zawsze muszę pokrążyć, nim trafię na jeden z parkingów w okolicach Wawelu. Nie wiem, ile razy byłem w tym mieście, ale ten słynny czakram, który ponoć emituje dobrą energię z okolic Smoczej Jamy, z pewnością zagłusza mój wewnętrzny kompas, który na co dzień sprawdza się całkiem dobrze. Ale nie ma tego złego… Przynajmniej spojrzeliśmy na wawelskie wzgórze z drugiej strony Królowej Polskich Rzek.
Na zwiedzanie zamku (od 2012 roku to też dom „Damy z Gronostajem” Leonarda da Vinci), będzie czas, gdy nasz Chruczek trochę podrośnie. Bo jest JUŻ za ciężki, żeby przemierzać z dwudziestokilogramowym łobuzem na rękach kilometry muzealnych korytarzy, a JESZCZE nie można go zmusić do przebierania nogami, gdy nie ma na to ochoty. Zamiast tego idziemy do katedry, pokazując w pierwszej kolejności wiszące nad wejściem kości mamuta. Wzruszamy się, jak zawsze, na królewskich grobach. Mówcie co chcecie, ale nagrobki Władysława Jagiełły i królowej Jadwigi, prawie wszystkich królów i narodowych wieszczów – robią kolosalne wrażenie.
To jak lekcja historii. A oboje z Magdą historię zawsze lubiliśmy. Mamy nadzieję, że ten uciekający nam w zakamarki świątyni łobuz, odziedziczy nasze pasje, a choćby szacunek do ojczystych dziejów.
Pod wawelskim wzgórzem jest znana wszystkim JAMA. A przed nią żelazny, ziejący ogniem pomnik.
– Siuu! – rzekł Chruczek z uznaniem. – Lubiem Siuu.
Nie wiem jaką drogą „dinozaur” stał się „siuu”, ale Magda twierdzi, że to skrót od angielskiego „dajnozaur”. OK, niech jej będzie.
Siadamy na ławeczce, nieopodal ziejącego ogniem gada i cytujemy Chruczkowi żałosną historię krakowskiego „Siuu”, pióra Joachima Bielskiego (1597 rok, więc składnia jeszcze Renesansowa):
„Piszą nasi starzy kronikarze, iż pod tą górą Wawel był smok wielki, który troje dobytku razem zjadał, także i ludzi kradł i jadł, przeto musieli mu dawać obrok każdy dzień troje cieląt abo baranów. Kazał tedy Krak nadziać skórę cielca siarką, a przeciw jamie położyć rano; co uczynił za radą Skuba, szewca niejakiego, którego po tym dobrze udarował i opatrzył. On wyszedłszy z jamy, mnimał, by ciele, pożarł razem; gdy to w nim tlało, tak długo pił wodę, aż zdechł. Jest jeszcze jego jama pod zamkiem: zowią Smocza Jama”.
Tuż przy zejściu z wawelskiego wzgórza stoi nasz ulubiony krakowski kościół – Braci Bernardynów. Barokowe wnętrze wyróżnia się jednym szczegółem. W bocznej kaplicy, na ścianie, wisi duży obraz znany jako Taniec śmierci – z francuskiego Danse Macabre.
To chyba dobre miejsce, by – właśnie wbrew nazwie nie epatując makabrą – w dość zabawnej formie „wrzucić” dziecku temat przemijania i memento mori.
Wirujący krąg, w którym przedstawiciele wszystkich stanów, zawodów i płci „tańcują” z Kostuchą, okraszony jest w większości lekkimi (choć niekiedy naprawdę jadącymi „po bandzie”) wierszykami.
Na przykład takimi jak ten lament samego króla:
Dałbym berło i z koroną
By mnie z tańca uwolniono
O! nader przykre niestety
Które śmierć skacze balety
Ulicą Bracką (na której według Grzegorza Turnaua zawsze pada deszcz), dziś wyjątkowo słoneczną, idziemy w stronę Rynku, uważając, by nie wpaść pod dorożki, powożone nonszalancko przez efektowne panny. Tak, wiem że ta część Krakowa to czysta komercja. Ale i cóż z tego? W Wenecji komercji jest jeszcze więcej, a dodatkowo trzeba się co i róż wspinać na schodkowe mostki. Tutaj przynajmniej nie ma wydzierających się „O sole mio!” gondolierów. Choć zbyt głośnej muzyki niestety nie brakuje.
Mijamy kilka cukierni, które serwują mój ulubiony – nieznany w Warszawie przysmak – nugat. Na późne śniadanie zatrzymujemy się – jak zawsze gdy jesteśmy w Krakowie – w Cherubino, w Zaułku Niewiernego Tomasza. Komercja, drogo, ale jakoś nie umiemy sobie odmówić przyjemności jedzenia w dorożce.
Stąd już tylko kilka kroków do Rynku.
Rynek przez duże „R” jest tylko w Krakowie. I wszystkie Krakusy tak sobie planują trasy codziennych wędrówek, by zawsze choć raz przez Rynek przejść. Dlatego nie ma takiej możliwości, żeby nie spotkać tu kogoś z tutejszej bohemy. My wpadamy na Jacka Wójcickiego, przy kościele św. Wojciecha (najstarszym na rynku, jakoś tak dziwnie położonym nieopodal fasady kamieniczek od strony Wawelu). Kiedyś widzieliśmy, niemal w tym samym miejscu Annę Dymną, gdzieś nam przemknął „stary” Stuhr, zatopiony w rozmowie z Janem Nowickim.
Chruczek nic sobie nie robi z powagi sytuacji i jak opętany goni za gołębiami. Czyli zachowuje się tak samo jak na weneckim San Marco. Kwiaciarki przy pomniku Adama Mickiewicza plotkują, kompletnie ignorując wycieczkę Japończyków, którzy robią im zdjęcia, jakby byli reporterami National Geographic w masajskiej wiosce. Chruczek w końcu dostrzega Bazylikę Mariacką, stojącą trochę nie w osi Rynku (znów, tak jak kościół św. Wojciecha pozostałość po czasach, gdy miasto rozrastało się bez planu).
– Kcem świeczkę zapalić – informuje nas nasz synek i puszcza się biegiem w stronę wejścia.
No tak. Kościoły, po zwiedzaniu gruzińskich, rumuńskich, serbskich i greckich monastyrów, kojarzą mu się z paleniem świeczek. Na szczęście, w Kościele Mariackim, tak jak w większości gotyckich katedr, zwyczaj palenia wąskich, woskowych świec, jeszcze się zachował i możemy za dwa złote sprawić synkowi tę przyjemność.
Z trudem odrywamy małego od magicznego ognia, który rzuca złote refleksy na najpiękniejszy średniowieczny ołtarz, autorstwa norymberskiego geniusza Veita Stossa, znanego tu pod Wawelem jako Wit Stwosz. Ale już za moment będzie południe i na Rynku gromadzą się tłumy turystów, zadzierając głowy i wpatrując się w wyższą wieżę Kościoła Mariackiego.
Jest! Widzimy w okienku wychodzącym na Wawel błysk trąbki. A potem słyszymy charakterystyczną melodię, opartą na trójdźwięku. Pomyśleć, że para hejnalistów gra ten utwór aż czterdzieści osiem razy w ciągu doby! Każde dziecko w Polsce zna też powód, dla którego melodia urywa się gwałtownie w połowie frazy – to tatarska strzała utkwiła w gardle hejnalisty, który pierwszy dostrzegł niebezpieczeństwo i zaalarmował mieszkańców grodu o nadciągających potomkach Dżyngis Chana. Dziś z Tatarem – Lajkonikiem, fotografują się maluchy, ale w XIII wieku Kraków miał rzeczywisty problem z najazdami ze Wschodu.
Opuszczamy zatłoczony Rynek, zabieramy samochód z parkingu i podjeżdżamy kilka przecznic dalej.
Kiedyś Kazimierz leżał już za Wisłą (stare koryto rzeki dostrzeżemy patrząc na współczesny plan miasta i przebieg ulicy Józefa Dietla) i było to miasteczko żydowskie. Znów – dziś panuje tu komercja, ale nie ma w Polsce drugiego takiego miejsca, w którym można byłoby pokazać dziecku jak mogłyby wyglądać tętniące życiem dzielnice miast od Bałtyku po Tatry, gdyby nie szaleństwo pewnego kiepskiego austriackiego malarza. Pamiętam Kazimierz sprzed dwóch dekad i jestem oczarowany tym, jak to miejsce się zmieniło. Przede wszystkim tętni życiem. Dzieci w jarmułkach wybiegają ze szkoły. Na ulicy pozdrawiają się chasydzi w chałatach i czarnych kapeluszach z wielkimi rondami. I nie są to turyści, tylko mieszkańcy ulicy Józefa. No i wszędzie rozkwitły żydowskie restauracje i antykwariaty. W tym tłumie miejscowych i turystów, krakowskie przekupki, niewzruszone, sprzedają obwarzanki z dwukołowych, pomalowanych na biało wózków ze szklaną witrynką.
Pora wracać. Wskakujemy w samochód i ruszamy w stronę Warszawy. Ale tym razem, zamiast autostradą, kierujemy się do Ojcowa, żeby rzucić okiem na słynną Maczugę Herkulesa. Nasz Ford S-MAX wspiera nas jak tylko się da. Gdy podjeżdżamy zbyt blisko auta wlokącego się przed nami – rozbłyska w kokpicie, tuż pod przednią szybą, czerwone, alarmowe światełko.
Gdy zbieram się do wyprzedzania, kątem oka dostrzegam w lusterku ostrzegawczą żółtą diodę, a po chwili mija mnie na pełnym gazie jakiś narwany pirat drogowy, który jeszcze sekundę temu był w „martwym punkcie” tuż za moim zderzakiem.
Zjeżdżamy z dwupasmówki i jedziemy bardzo malowniczą drogą wijącą się wśród lasów i pól. To już Jura Krakowsko-Częstochowska. Na szczytach wapiennych wzgórz rysują się ruiny średniowiecznych warowni. „Urywamy się” na moment nawigacji, żeby przejechać boczną drogą wijącą się przez złote łany zboża i szumiący las. Nietrudno tu sobie wyobrazić drużynę Władysława Łokietka, która ukrywała się w pobliskich jaskiniach, szykując się do odzyskania dla Piastów polskiej korony. W końcu JEST!
Wapienny ostaniec, który wygląda, jakby jakiś olbrzym odłożył na moment swoje narzędzie zbrodni. Nic dziwnego, że nazwano ten kawał skały Maczugą Herkulesa. Nad głowami wznosi nam się zamek Pieskowa Skała. Bzyczą muchy nad powierzchnią małego stawu. Słońce zachodzi, a z gęstego lasu wypełzają cienie historii.
Wsiadamy znów do samochodu i włączamy radio. Za moment w Polskim Radiu Dzieciom będzie nasza audycja. Ford S-MAX ma na szczęście odbiornik z systemem DAB. Możemy posłuchać jaką muzykę dobrano do reportażu, który nagraliśmy. Kilometry jakoś szybciej teraz mijają. Chruczek, nie czekając na łóżeczko z poduszeczką, słodko zasypia na foteliku. Auto ze spokojną precyzją połyka przestrzeń…
Przepis na rodzinny weekend w Krakowie
Co zobaczyliśmy?
Opactwo Benedyktynów w Tyńcu, Benedyktyńska 37, Kraków
Zamek Królewski na wawelu, Wawel 5, Kraków
Smok Wawelski
Kościół Bernardynów, Bernardyńska 2, Kraków
Krakowski Rynek i Kościół Mariacki
Krakowski Kazimierz
Pieskowa Skała i Maczuga Herkulesa
Gdzie spaliśmy?
Ośrodek Przygotowań Olimpijskich Kolna, ul. Kolna 2, Kraków (w cenie noclegu jest śniadanie i wstęp do parku wodnego)
Gdzie jedliśmy?
Restauracja „Cherubino”, Zaułek Niewiernego Tomasza (św. Tomasza 15), Kraków
Czym jeździliśmy?
3 komentarze
niestety moje dzieci były rozczarowane smokiem, jest za chudy i zbyt kościsty, nie jest też zielony…
Tak. Zdecydowanie smok nie jest na miarę legendy. Ale fajnie zieje
u nas akurat byla jakas awaria i nie widzielismy jak zionie :/