Dziś rocznica naszego ślubu. Miała być kameralna uroczystość i wesele na statku pływającym po jeziorze w sercu Bukaresztu. Z cygańską muzyką i bałkańskimi zakąskami. A był prawdziwy dreszczowiec…
Magda zawsze marzyła o tym, by wziąć ślub w barokowej katedrze w Kielcach. Bo choć urodziła się w Warszawie, stamtąd pochodzi jej rodzina. I najlepiej, żeby udzielił go arcybiskup. No, od biedy może być nawet biskup, ale nie jakiś pomocniczy, tylko z tych ważniejszych.
Po długich negocjacjach udało mi się ją przekonać, że dobrym pomysłem będzie ślub za granicą. Naszym pierwszym wyborem był Wiedeń. Blisko, pięknie, no po prostu po cesarsku.
Nie pamiętam, które z nas przyniosło do domu hiobową wieść, że polska ambasada we Wiedniu nie może nam udzielić ślubu, bo skomplikowane austriackie przepisy wymagają, by przysięgę małżeńską złożyć po niemiecku, przed urzędnikiem magistrackim. Dziś już nie wiem, czy to była prawda, czy jakiś fake news, ale wtedy uznaliśmy, że przysięganie sobie po niemiecku nie jest najlepszym pomysłem. Zanim coś wykombinowaliśmy, żeby obejść tę przeszkodę, w naszym życiu pojawiła się Patrycja.
Pół roku do ślubu
Z Patrycją – jedną z najlepszych polskich skrzypaczek robiłem wtedy wywiad, bodajże do radia RMF Classic. Znaliśmy się jeszcze z liceum, więc po rozmowie zwierzyłem się jej z problemu, który mnie trapił.
– Żaden problem – wzruszyła ramionami. – Grzesiek udzieli wam ślubu. No, mój mąż…
Zmarszczyłem brwi. Nie mogłem sobie przypomnieć, czy mąż Patrycji jest biskupem w Kielcach, czy ambasadorem w Wiedniu.
Okazało się, że Grzesiek był attaché w ambasadzie w Bukareszcie.
– Ja wam wszystko zorganizuję! – zapaliła się Patrycja. – Ślub w ambasadzie, wesele w bałkańskim stylu… Na statku pływającym na jeziorze. Z cygańską kapelą…
– Jak w „Prawy do lewego” Kayah i Bregovića?
– No właśnie. Będzie super!
Trzy miesiące do ślubu
Patrycja z energią zajęła się organizacją naszego ślubu i wesela. Z jej pomocą wypełniliśmy wszystkie papiery związane ze ślubem za granicą (łatwizna!). Załatwiła nam catering z uroczej restauracji, specjalizującej się w lokalnej kuchni, znalazła zespół cygański z rumuńskiej Bukowiny i wynegocjowała rozsądną stawkę. Umówiła stylistę fryzur. Pozostała tylko kwestia wynajęcia statku na jeziorze. Nie za bardzo było z kim rozmawiać, bo w Bukareszcie była pełnia ostrej zimy i port był zamknięty na cztery spusty.
Dwa miesiące do ślubu
Rozwieźliśmy zaproszenia po rodzinie i najbliższych przyjaciołach. Każdemu proponowaliśmy pomoc w kupnie biletu, zaznaczając, że nie chcemy żadnych prezentów. Prosiliśmy tylko o wykupienie sobie biletów lotniczych Warszawa – Bukareszt w dwie strony. Na miejscu wszyscy byli już naszymi gośćmi.
Tak jak się spodziewaliśmy, z różnych względów liczba gości stopniała z blisko setki do około dwudziestu. W końcu nie każdy może sobie pozwolić na kilkudniowy wyskok w czerwcu do Bukaresztu.
Miesiąc do ślubu
– Wszystko załatwione – powiedziała Patrycja, a ja z ulgą odetchnąłem. – Tylko jeszcze nie dałam zadatku za ten statek na jeziorze.
– Coś jest nie tak? – zmartwiłem się i wyszedłem z komórką do kuchni. Nie chciałem, żeby Magda się niepotrzebnie denerwowała.
– No wiesz… Oni tu nigdy nie mieli takiej imprezy. Dziwią się, że chcemy zrobić wesele na statku, zamiast normalnie – w restauracji. Ale mówią, że wszystko się da załatwić. Mam przyjść do nich za parę dni.
Tydzień do ślubu
Wyruszamy z Warszawy samochodem. Za dwa dni będziemy w Bukareszcie i dopniemy z Patrycją wszystkie sprawy na ostatni guzik.
Trzy dni do ślubu
Nie mamy statku na wesele. I nie będziemy mieć, bo statki po jeziorze Herastrau w centrum Bukaresztu nie mogą pływać po zmroku. Nie można też wymontować siedzeń z pokładu, a nie da się przecież tańczyć pomiędzy rzędami przykręconych do pokładu ławek. Co zrobić? Zarośnięty bosman wzrusza ramionami. A co go to obchodzi? Możemy przyjść jutro, będzie kapitan. Pewno nic innego nie powie, ale jeśli koniecznie się upieramy…
Nie mamy też cateringu. Patrycja wpada w furię i macha szefowi restauracji przed oczami napisaną przez niego osobiście listą dań, które sam nam zaproponował na wesele. Szef bierze do ręki kartkę i patrzy na nią sceptycznie. Niby on napisał, ale czy na pewno on? A jeśli nawet on, to jest już na wszystko za późno. Takie zamówienia składa się z co najmniej tygodniowym wyprzedzeniem. Patrycja nabiera powietrza w płuca, żeby powiedzieć mu dosadnie, że przecież zamówienie BYŁO zrobione miesiąc wcześniej, ale szef restauracji reaguje z refleksem. Tak, zrobią co się da. Ale niczego nie obiecują.
Dwa dni do ślubu
Negocjacje z kapitanem idą jak po grudzie. Ale w końcu dochodzimy do kompromisu. Statek wypłynie z portu o ósmej wieczorem, będzie pływał do północy. I oczywiście wymontują siedzenia. Żaden problem.
Ach, nie. Jest problem. I to poważny. Nie mamy muzyki.
Patrycja, już bez słowa komentarza, pokazuje nam maila od cygańskiej orkiestry z Bukowiny. Przepraszają, ale nie przyjadą, bo klarnecista złamał rękę. Życzą nam wszystkiego najlepszego.
Jeden dzień do ślubu
– Jak jest „Muzyka weselna” po rumuńsku? – pyta Magda. A ponieważ nikt jej nie odpowiada, więc sama wpisuje odpowiednią frazę w google translate. Oczywiście wyskakują dziesiątki ofert. Wcześniej wpisywałem w wyszukiwarkę „wedding music Bucharest” i dziwiłem się, że nic nie ma.
Przez godzinę oglądamy na YouTube kilkanaście zespołów. Wybieramy dziesięć, które prezentują się najlepiej i piszemy maile. Już po angielsku, a nie po rumuńsku. Trudno. To będzie naturalna selekcja. Przychodzą trzy odpowiedzi. Dwa zespoły rzucają nam ceny z kosmosu. Trzeci wstępnie godzi się na naszą stawkę, ale uzależnia swoją zgodę na występ na naszym weselu od osobistego spotkania jutro w południe.
Osiem godzin do ślubu
Od rana leje. Według prognoz miało być 30 stopni i lekki wietrzyk, tymczasem jest najwyżej plus dwanaście i z nieba lecą strumienie wody.
– Fryzjerka złamała rękę. Nie może cię uczesać – mówi Patrycja Magdzie przy śniadaniu.
Co to, jakaś epidemia złamań? Klątwa?
Na szczęście Pati zna jeszcze jednego dobrego fryzjera, często czesze żony dyplomatów i znajdzie dla Magdy czas dziś wczesnym popołudniem. To na styk, bo ślub mamy o siedemnastej, ale powinno się udać. W międzyczasie wpadam do portu, żeby zobaczyć jak tam statek. Przywożę pudło balonów i wstążek. Brama zamknięta, pilnowana przez strażników pod bronią. Prędzej mnie zastrzelą, niż przepuszczą. Po długich targach zostawiam samochód i lecę w deszczu, z pudłem świecidełek osiemset metrów do kei.
W porcie pusto. Nasz statek stoi jak stał. Wciąż ma wszystkie ławy poprzykręcane. Po godzinie udaje mi się ściągnąć na miejsce kapitana. Wzrusza ramionami i kręci głową. Nie można odkręcić ław i foteli. Przepisy nie pozwalają. Co? Dwa dni temu to był „żaden problem”, a dziś się nie da? No nie da się.
Z angielskiego przechodzę na bardzo potoczny polski. Pomaga. Kapitan wzrusza ramionami i mówi, że pomyśli co da się zrobić.
Pięć godzin do ślubu
– Dlaczego ja? – Racu Andrei, skrzypek z najpiękniejszej restauracji na bukaresztańskiej starówce Caru’ cu Bere patrzy na mnie spod wpółprzymkniętych powiek i zaciąga się głęboko papierosem.
Upijam spokojnie mały łyczek czarnej, mocnej kawy.
– Bo jesteś najlepszy – odpowiadam, bo co mi pozostało?
Andrei wolno przytakuje, ale wciąż patrzy na mnie z życzliwą nieufnością.
– Musiałem ci spojrzeć w oczy i przekonać się, czy nie jesteś wariatem. Bo kto na dzień przed ślubem szuka rumuńskiej orkiestry na wesele. Na statku?
– Spojrzałeś. To widzimy się o dwudziestej. Ile chcesz zaliczki?
– Jesteś wariatem. Nie chcę zaliczki. Widzimy się o dwudziestej.
Godzina do ślubu
Stylista fryzur wziął sobie poważnie do serca swoją rolę i nie wygląda na to, by Magda mogła wyjść z salonu przez najbliższe sześć godzin. Z dobrych wiadomości – przestało padać.
Piętnaście minut do ślubu
Hamuję z piskiem opon pod domem Patrycji w eleganckiej dzielnicy dyplomatów. Zostawiam samochód na środku drogi i wpadamy do mieszkania, by w ekspresowym tempie przebrać się z dresów w garnitur i suknię ślubną. Guziki, mankiety i inne duperele, będziemy dopinać po drodze.
Godzina zero
5 minut po 17-tej zajeżdżamy pod polską ambasadę w Bukareszcie. Wita nas oficjalnie zastępujący konsula Grzegorz – mąż Patrycji i prowadzi do reprezentacyjnej sali, udekorowanej w barwy narodowe. Robi się podniosła atmosfera, aż do chwili, gdy okazuje się, że nie ma drugiej Patrycji, przyjaciółki Magdy, która miała być świadkiem. Zapomniała dowodu osobistego z hotelu. Musimy na nią poczekać. Patrycja (ta numer jeden) wyciąga z futerału skrzypce i gra dla nas i naszych gości Kaprys Polski Grażyny Bacewiczówny.
Godzina zero i trzydzieści minut
Ta taaaam! Jesteśmy małżeństwem!
Godzina po ślubie
Jest piękny, letni wieczór. Magda z gośćmi idą na drinka do restauracji nad jeziorem Herastrau, a ja robię trzy kursy samochodem wożąc jedzenie i napitki na statek. Oczywiście w porcie w dalszym ciągu brama jest zamknięta, a strażnicy prędzej mnie zastrzelą, niż przepuszczą do kei. Wzywam posiłki i montuję męską ekipę tragarzy. Nosimy na statek jedzenie i dekorujemy wnętrze „sali balowej”. Na szczęście zniknęła większość foteli. Będzie gdzie tańczyć.
Trzy godziny po ślubie
Punktualnie przychodzi zespół muzyczny i tanecznym krokiem wsiadamy na statek. I w tym momencie okazuje się, że nikt nie ma korkociągu. A kilkadziesiąt butelek wina samo się nie otworzy. Dramatyczną sytuację ratuje tata Magdy, który z pobliskiej restauracji pożycza niezbędny sprzęt. Zaczyna się impreza.
Na Pierwszy Taniec Magda wymarzyła sobie Moon River, ale zapomniałem powiedzieć o tym muzykom. Zagrali siarczystego Czardasza. No trudno, na pewno nikt nie ma takiego pierwszego tańca.
Cztery godziny po ślubie
Muzycy z zespołu Andrei wrzucają na FB posty ze zdjęciami i filmikami, zaznaczając, że biorą udział w ekstra imprezie.
Siedem godzin po ślubie
Powoli schodzimy ze statku i ładujemy się do taksówek. Udało się! Była masa nerwów, ale wszystko dobrze się skończyło.
Piętnaście godzin po ślubie
Orientuję się, że w taksówce z portu do hotelu zostawiłem plecak, w którym miałem wszystkie nasze dokumenty i pieniądze. Nie mamy paszportów, więc plan, by wyruszyć w podróż poślubną przez całe Bałkany, tak jak sobie to wymarzyliśmy, właśnie legł w gruzach. Cały dzień – pierwszy dzień po naszym ślubie, spędzimy na komisariacie bukaresztańskiej policji. Prawie cały – Tata Magdy robi nam przepiękną sesję na bukaresztańskiej starówce.
Trzy lata po ślubie
Dziś kolejna rocznica tego najbardziej szalonego przedsięwzięcia w naszym życiu. I chociaż na pewno łatwiej i spokojniej byłoby, gdybyśmy po prostu wynajęli salę pod Warszawą i zapłacili ile trzeba „od talerzyka”, nie żałujemy. Wtedy nie mielibyśmy takich niesamowitych wspomnień. Bo co jak co, ale TAKI ślub z pewnością zapamiętamy do końca życia.