Home Podróże po świecieEuropaAustria Stubai: Saneczki z burmistrzem

Stubai: Saneczki z burmistrzem

by Sergiusz Pinkwart

Dziś dzień bez nart. Zamiast tego mamy wędrówkę górskim szlakiem do odległego klasztoru i zjazd malowniczo wijącym się po zboczu góry torem saneczkowym.

Głęboka dolina Stubai zaczyna się pod ogromnym trzytysięcznikiem Schaufelspitze i ciągnie kilkadziesiąt kilometrów aż do przedmieść Innsbrucku. Jednym z ostatnich miasteczek przed stolicą Tyrolu jest Mieders. Skręcamy tam i po kilku minutach podjeżdżamy pod dolną stację kolejki Serlesbahn. Szybko pożyczamy dwie pary sanek i wskakujemy do gondoli, która nas wynosi na wysokość 1566 metrów nad poziomem morza. W Tatrach bylibyśmy gdzieś na Hali Gąsienicowej, już ponad górną granicą lasu. Ale tu, bardziej na południe, łagodne reglowe wzgórza porasta wciąż jodłowo-świerkowa puszcza.

Spacer po puszczy jodłowej.

Tuż przy stacji kolejki zaczyna się długi na 6,5 kilometra tor saneczkowy. Zjedziemy nim później. A na razie idziemy granią reglowego wzgórza na dwukilometrowy spacer do XV-wiecznego klasztoru Maria Waldrast.

Historia tego miejsca przypomina naszą Świętą Lipkę. Tak jak i na pograniczu Warmii, miejscowy chłopak ujrzał w konarach drzewa wizerunek Matki Zbawiciela. No i postawiono tam kościół, a w nim znalazła się figura łaskami słynąca…

Idziemy wolno wąską ścieżką wydeptaną w głębokim śniegu. Mijamy po drodze narciarzy na ski-tourach, czyli nartach o ponad stuletniej tradycji. Mariusz Zaruski i Mieczysław Karłowicz – pionierzy narciarstwa w Tatrach – chodzili zimą na wycieczki na podobnym sprzęcie.

Narciarze na ski turach mijają nas na alpejskim spacerze.

Rozglądamy się z ciekawością na prawo i lewo. Wokół nas szumi wysoki las. Gdzieniegdzie biało połyskują pokryte grubą warstwą śniegu polany. A gdy wzniesiemy wzrok, zobaczymy skalne ściany dwuipółtysięczników. Na pięknej trasie mijający wędrowcy pozdrawiają nas dźwięcznym: Grüß Gott! Chruczek jest zachwycony spacerem wśród żywicznych lasów, słońcem, śniegiem i saneczkami, na których wygodnie jedzie udając, że jest Świętym Mikołajem.

Wili jest zachwycony saneczkami.

Wracamy w okolice górnej stacji kolejki. Wili jest głodny, więc siadamy w restauracji regionalnej „Koppeneck”. Jest dość tłoczno, ale jakoś znajdujemy wolny stolik, do którego po minucie przysiada się jakiś sympatyczny facet razem z żoną i dwójką małych dzieci.

Ledwo usiadł, a już szef restauracji przylatuje, by się z nim przywitać. No i oczywiście przyjąć zamówienie.

Dzięki temu i my zamówimy tyrolskie szpecle z serem i rosołek dla dziecka.

Do naszego sąsiada ciągle ktoś podchodzi, żeby życzyć mu wesołych świąt. Po kilku minutach dostaje też zamówione jedzenie.

My nie mamy tyle szczęścia. Przyjdzie siedzieć prawie godzinę o „suchym pysku”. Na szczęście sąsiad podchwytuje głodne spojrzenie Chruczka i zabiera swoim córkom z talerza połowę frytek i podaje naszemu dziecku. Potem odwraca się do ustawionego do niego w kolejce tłumu w narciarsko-tyrolskich strojach i z uśmiechem gwiazdora filmowego przyjmuje życzenia i prowadzi swobodne small-talki. W końcu patrzy na nas i kręci głową z niedowierzaniem. Pstryka palcami i natychmiast pojawia się przy naszym stoliku szef restauracji. Dostaje krótką reprymendę, a po minucie na stole stoją przed nami nie tylko szpecle i rosołek, ale także kieliszki białego wina i kuszące kawałki apfelstrudla – to w ramach przeprosin za długie czekanie.

Dziękujemy sąsiadowi za interwencję i wymieniamy wizytówki.

– No tak… dziennikarze – kiwa głową.

– No tak… pan burmistrz – kręcimy głowami z niedowierzaniem. – My to mamy szczęście.

Burmistrz Mieders, jeszcze zanim wrócimy do hotelu, polubi się z nami na FB i przyśle miły list życząc nam udanego pobytu w swoich włościach.

Jak widać bywają też fajni politycy… – z tą refleksją wsiadamy na sanki i spod restauracji „Koppeneck” zaczynamy zjazd 6,5 kilometrową trasą saneczkową.

Jest piękne słońce, góry wokół nas bielą się śniegiem i czernią surowymi granitami. Próbuję sobie przypomnieć kiedy ostatni raz zjeżdżałem na sankach. Może jak miałem 7-8 lat i w szkole na WF-ie połączyli klasy A z B i C i zabrakło w magazynie drewnianych nart „kaloszówek”? Poszliśmy na Lipki z nauczycielką, panią Ćwiklińską, która podobno w podstawówce na zakopiańskim Wilczniku uczyła jeszcze WF-u moją mamę w latach ’50. Ze szkoły na górkę, która dla większości zakopiańczyków była pierwszym miejscem uprawiania sportów zimowych, mieliśmy pięć minut. Wystarczyło tylko przejść ulicę Kasprusie, na wysokości Muzeum Karola Szymanowskiego w willi „Atma”, gdzie pracował mój tata.

Za chwilę zjedziemy na dół trasą saneczkową.

Wolałem zawsze narty, ale łatwiej się podchodziło pod górkę z sankami (na Lipkach chyba nie było jeszcze wtedy wyciągu). No a potem zjeżdżaliśmy, najczęściej „na śledzia”, czyli leżąc na brzuchu, z głową w dół. Tylko jak się hamowało?

Coraz bardziej gorączkowo próbuję ze strzępów wspomnień odgrzebać tę jedną, najistotniejszą w tej chwili informację. A moje sanki na alpejskim stoku nabierają coraz większej prędkości. Siedzę prosto, z nogami wyciągniętymi do przodu i rozpaczliwie próbuję hamować piętami, ale choć wzbudzam pióropusze śniegu, to na gładkim torze jadę coraz szybciej. Żeby to jeszcze był tor… Po jednej stronie mam ścianę lasu, a po drugiej – urwisko. Szeroka na trzy metry ścieżka meandruje dość stromymi zakosami po krawędzi wzgórza. W dzikim pędzie mijam Magdę z Chruczkiem i mrużąc oczy od blasku słońca i kawałków lodu, który tryska mi spod nóg, wypatruję jakiegoś spłachetka polany w ścianie lasu. Jest! Przenoszę ciężar ciała na prawo i sanki skręcają i z impetem wbijają się w świeży puch. Ja lecę dalej, niemal nie wytracając prędkości. Turlam się, obijając boleśnie o kawałki lodu, w końcu ląduję w zaspie.

Obity bok boli mnie tak, że niemal nie mogę oddychać. Nie ruszam się, starając uspokoić tętno. Mam świetny widok na saneczkarzy, którzy mijają mnie ze śmiechem. Wyluzowane pięciolatki zasuwają żwawo, bez żadnego problemu sterując sankami, tak jak ich rodzice. Po chwili obok mnie przejeżdża Magda z Chruczkiem. Nie widać, by musieli walczyć z materią. Co jest ze mną nie tak?

Z rumieńcem wstydu zbieram się i lekko utykając odnajduję sanki wbite w śnieg, a potem wracam na trasę.

Sześć i pół kilometra to potwornie długi tor saneczkowy. Muszę przyznać, że widoki po drodze są obłędne. Ale poziom stresu odbiera mi całą przyjemność z jazdy. Cały czas ryję nogami w śniegu, a gdy mimo tego prędkość bolidu zaczyna wymykać mi się spod kontroli, wjeżdżam na pobocze, albo szukam ścieżki prowadzącej w górę, by w ten sposób wyhamować nadmierną prędkość.

Najważniejsze, że Wili jest zachwycony. Jakie to szczęście, że pojechał z Magdą, a nie ze mną! Mijamy się w kilku miejscach na trasie i z zazdrością patrzę, jak bez problemu sterują zgodnie sankami.

Nareszcie widzę koniec trasy. Przy dolnej stacji kolejki wąską rynnę zamyka metalowy płotek. A przed nim dwie wysokie muldy. Na pierwszej jest ustawiony duży banner z napisem: Langsam!, żeby widać było z daleka, że trzeba zwolnić.

Łatwo powiedzieć. Ale jak się zwalnia, gdy sanki nie mają hamulca?

Wszyscy jakoś sobie radzą. Hamują przed muldą, wstają i luźnym krokiem, ciągnąc za sobą sanki idą do kolejki.

A ja jakoś zwolnić nie mogę. Końcówka trasy jest mocno wyślizgana. Chcę hamować piętami, ale sanki zamiast wolniej, suną coraz szybciej. Mam jednak wybór. Mogę wbić się w metalową barierkę, albo wjechać na muldę, prosto w płachtę materiału z napisem: Langsam. W ułamku sekundy podejmuję decyzję i na oczach kilkudziesięciu gapiów wykonuję dziki skok, w locie zrywając upiornie żółty transparent i spadając z sanek na drugiej muldzie.

Gapie wybuchają śmiechem i bezlitośnie komentują mój wyczyn po rosyjsku. Po co ja się uczyłem rosyjskiego? A teraz nie mam nawet czasu, żeby im posłać jakąś ciętą ripostę, bo zastanawiam się gdzie tu jest najbliższy szpital, żeby mi poskładali połamane kości.

– Idziesz już, czy będziesz tak leżał? – pyta Magda.

Znaczy, na pewno pyta: „Kochanie, czy wszystko w porządku? Nic ci się nie stało?” – ale ja w głowie słyszę swoje.

– W porządku – mamroczę i odklejam się od muldy.

– Jak ty wyglądasz… – martwi się Magda.

No rzeczywiście, to mój największy problem.

Magda i Chruczek chcą jechać jeszcze raz, ale patrzą na moje mokre od śniegu ubranie i zbolałą minę i zgadzają się na powrót do hotelu. Tam na obolałych narciarzy i saneczkarzy, jak co wieczór, czeka gorąca sauna, łaźnia parowa i łagodzące ból bąbelki w jaccuzzi…

To już koniec alpejskiej przygody w Dolinie Stubai. Wracamy!

Na wędrówki i saneczki możesz wybrać się tu:
Serlesbahnen Mieders, Waldrasterweg 1, Mieders, Stubaital, Tirol, www.serlesbahnen.com, +43 (0) 5225 62 7760.
Karnety dzienne: od €17,50 do €30 (dorośli); od €8,80 do €15 (dzieci); dzieci do 10 lat gratis; wjazd gondolką na wędrówkę lub z saneczkami: €8,70 (dorośli); €4,40 (dzieci). 

Mapa tras w ośrodku Serles/Mieders (źródło: stubai.at)

Related Articles

5 komentarzy

Gosia 30 grudnia 2017 - 14:58

Sergiusz, super opisałeś ten rozpaczliwy zjazd na sankach, hahaha!

Reply
Marta 30 grudnia 2017 - 15:04

Usiąść koło burmistrza w restauracji – bezcenne 🙂

Reply
Greg 30 grudnia 2017 - 20:56

Bardzo to malowniczo opisałeś 😉

Reply
Magda 31 grudnia 2017 - 12:22

Oddaje to szaleńczy zjazd Sergiusza, a lot na końcu prosto w żółty banner Langsam, było popisem jak w cyrku 🙂

Reply
Cinas 31 grudnia 2017 - 14:37

To jest najlepiej opisana historia jaką ostatnio czytałem. Aż się czuje ten lód jak ci leci spod sanek i ostre zakręty ??????

Reply

Leave a Comment