Od października do końca kwietnia tu nie przyjedziesz, bo prom zaczyna kursować od maja. Przybija do Mykines tylko dwa razy dziennie, ale tylko wtedy, gdy ocean jest jak lustro. W tym roku zdarzyło się to zaledwie kilka razy. Turyści muszą się liczyć z tym, że utkną na tym maleńkim skrawku lądu na środku Atlantyku. Podejmujesz ryzyko?
O Mykines (po farersku tę nazwę wymawia się ‚myczines’) marzyliśmy odkąd w ogóle zaczęliśmy myśleć o podróży na Wyspy Owcze. Z prostego powodu. Większość folderów turystycznych ma na okładce fotografię tej właśnie wyspy. Owce skubią porośnięte soczystą, zieloną trawą płaskie jak stół klify. W tle spektakularne strome ściany opadające wprost do oceanu i zagubiona, samotna latarnia morska.
Poza tym, to raj maskonurów, które właśnie teraz wysiadują jaja na tutejszych łąkach. Na wszelki wypadek zarezerwowaliśmy bilety na prom na pierwszy poranek naszej wyprawy. Ryzyko było spore, bo jedyna pewna rzecz w pogodzie na Wyspach Owczych, to jej zmienność i nieprzewidywalność. A poprzedniego dnia wieczorny prom – ten, który odbiera turystów przywiezionych rano – z powodu wysokich fal, nie mógł przybić do wyspy. W maju tego roku większość kursów została odwołana. No ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana.
Podjęliśmy decyzję i o dziesiątej rano wsiedliśmy na pokład niewielkiej łódki, która po godzinie wpłynęła do mikroskopijnego, wykutego w skale portu, osłoniętego przed gniewem oceanu zaledwie dwoma betonowymi falochronami.
Do jedynego na wyspie miasteczka jest stąd dziesięć minut wspinaczki na szczyt klifu. Mykines jest najbardziej na zachód wysuniętą wyspą archipelagu i ma powierzchnię dziesięciu kilometrów kwadratowych. Poza sezonem turystycznym mieszka tu jedynie 10 osób, ale wioska liczy w sumie aż 40 domów, bo ponad pół wieku temu żyło tu niemal 200 osób – głównie rybaków i pracowników obsługujących ważną dla żeglugi latarnię morską.
Dziś, w epoce nawigacji satelitarnej, jest to już tylko atrakcja turystyczna. Pod koniec XIX wieku postawiono w wiosce Mykines nawet szkołę i kościół. Na przeciwko kościoła jest dziś guesthouse dla turystów, którzy utknęli na wyspie z powodu kiepskiej pogody. Mamy nadzieję, że dla nas aura będzie łaskawa. Ruszamy na dwukilometrowy spacer do latarni morskiej.
Droga wiedzie obrzeżem wioski po szerokiej, zielonej łące. Pniemy się w górę, na krawędź klifu. Im bliżej jesteśmy szczytu, tym więcej wokół nas furkocze maskonurów. „Furkocze”, bo te małe, pocieszne ptaki, które przypominają skrzyżowanie pingwina z papugą, mają pękate brzuszki i małe skrzydełka, którymi muszą rozpaczliwie trzepotać, żeby wzbić się choć trochę w powietrze. Za to są urodzonymi pływakami i prawdziwymi „kilerami” dla małych rybek. Bez problemu nurkują nawet na 60 metrów i wyłaniają się z głębin ze zdobyczą w pięknych, kolorowych dziobach.
Na szczycie klifu, przy małym murku pokazujemy dowód opłaty wstępu do wnętrza wyspy. Bo za możliwość obejrzenia największych atrakcji trzeba zapłacić sto koron od dorosłej osoby (to mniej więcej 60 zł). A potem ruszamy, mijając pomnik zaginionych na morzu marynarzy.
Do krańca wyspy mamy kilometr. Potem musimy przejść przez metalowy mostek przerzucony nad oceanem i kolejny kilometr wędrówki przez wyspę Mykineshólmur. Trasa nie jest łatwa – prowadzi stromymi podeściami raz w górę, raz w dół, a jeśli już jesteśmy na szczycie i idziemy po płaskim, wystarczy jeden nieostrożny krok, by spaść z wąskiej ścieżki na szczycie kilkusetmetrowego klifu.
Poruszaliśmy się wolno nie tylko ze względu na piękne widoki, albo na zmęczone, małe nóżki naszego synka. To też, ale najgroźniejsze było to, że mimo pięknej pogody kilka razy nagle mgła spowijała całą wyspę. Przy braku widoczności absolutnie nie wolno kluczyć w poszukiwaniu drogi, bo wystarczy jeden nieostrożny krok i można zsunąć się z klifu do lodowatego oceanu. W takiej sytuacji musieliśmy usiąść tam gdzie staliśmy, by poczekać na podmuch wiatru, który choć trochę rozgoni chmurę. Na zdjęciach tego nie widać, bo po kilkunastu minutach oczekiwania chmury przesuwały się nad ocean, a nad nami świeciło znów piękne słońce.
Najwspanialszym miejscem dla naszego dziecka była stroma łąka, tuż przed metalowym mostkiem łączącym Mykines z Mykineshólmur. To tam gniazdują tysiące par maskonurów. Cała ściana jest podziurawiona norami, w których teraz ptaki wysiadują jajka. Turyści krążą wokół z aparatami, zapewne poważnie zakłócając sympatycznym maskonurom „mir domowego ogniska”. Ale przynajmniej nie wyłapują ich i nie zjadają, jak to do niedawno mieli w zwyczaju Farerzy.
Wydawało nam się, że 6 godzin (między porannym a wieczornym promem) to aż nadto czasu. Ale spacer po Mykines jest tak widowiskowy, tak pełen emocji, obserwacji maskonurów czy pławiących się w kanionie pod mostkiem fok, że ledwo wystarcza czasu, by po powrocie do miasteczka usiąść w jedynej na wyspie kawiarni. Wili zjada lody (19 koron), które obiecywaliśmy mu jako nagrodę w chwilach słabości, kiedy nie miał już siły iść. A ja słynną lokalną zupę rybną (80 koron), choć podaną na dość paskudnym plastiku.
Prom spóźnia się pół godziny, ale – walcząc z falami przyboju – dobija do małego portu. Udało się. Możemy wrócić, bogatsi o wspaniałe przeżycia.
12 komentarzy
Świetny opis! Dzięki, naprawdę mnie to zainspirowało do podróży na Wyspy Owcze 🙂 A jak załatwić te opłaty za wstęp na wyspę?
Trzeba to załatwić przez internet. Wchodzimy na stronę https://hiking.fo tam jest zakładka Visit Mykines. A dalej przycisk Tourist Fee Make a Payment. 100 DKK za osobę dorosłą i 50 DKK za dziecko. Dzieciaki poniżej 6 roku życia wchodzą gratis.
And after you added the link, we have got a deeper link working: https://hiking.fo/?_l=en&from=mykines
Ubiegliście nas ! 🙂
Wyspy Owcze to jeden z kolejnych naszych przystanków. Na pewno przydadzą się Wasze doświadczenia.
http://www.naszeszlaki.pl pozdrawiają !!
My też pozdrawiamy nasze (Wasze) szlaki 🙂
Bravo Sergiusz! NIESAMOWITE !!!!!
Piękne zdjęcia! Widoki przypominają mi trochę Nowa Finlandię. No i maskonurow jest tam również mnóstwo.
Przestawienie liter – Newfoundland oczywiście 🙂
Na Nowej Funlandii nas jeszcze nie było! Dzięki za inspirację 🙂
No nie jest to aż tak daleko. A szerokość geograficzna taka sama 🙂
Przyznaję, że jakoś nigdy nie pomyślałam o Wyspach Owczych jako punkcie docelowym jednej z moich wypraw z partnerem, ale po tym wpisie poważnie się nad tym zastanawiam 🙂 Dzięki za obszerny materiał!
Ja też nigdy nie myślałam o Wyspach Owczych, ale kiedy już tam pojechaliśmy – zakochaliśmy się bez pamięci. To jeden z najbardziej dziwnych, niezwykłych i najciekawszych widokowo krajów w Europie.