Ahoj przygodo! Zjeżdżamy z ubitej ratrakiem trasy, nielegalnie przekraczamy granicę, a potem szusujemy na nartach do ukrytej w lodowcu groty. I wszystko na wysokości trzech tysięcy metrów nad poziomem morza, w sercu Alp, mając za przewodnika najsłynniejszego obywatela Maso Corto.
Uściślijmy – najbardziej znanym Tyrolczykiem był Ötzi – Człowiek Lodu, który zginął gwałtowną śmiercią 5300 lat temu, a we wrześniu 1991 roku jego świetnie zakonserwowane zwłoki odsłonił lodowiec nieopodal Maso Corto. Pamiętam gdy jako licealista czytałem historię „Człowieka Lodu” w National Geographic Magazine. Odkrywcy Ötziego – niemieckie małżeństwo, które spacerowało sobie wczesną jesienią po alpejskich szczytach, wezwało policję, bo – przyznajmy – mało kto domyślałby się, że znalezione ciało przeleżało ponad pięć tysięcy lat w lodzie. Ötzi początkowo trafił „na badania” do Innsbrucku, ale ponieważ znaleziono go 92 metry od granicy – ale po stronie włoskiej, ostatecznie „zamieszkał” w wypełnionej – a jakże – lodem, gablocie w muzeum w Bolzano.
Ćwierć wieku temu mogłem tylko wyobrażać sobie to miejsce, w którym ktoś zdradziecko strzelił z łuku w plecy 44-letniego pasterza, na wysokiej, alpejskiej turni.
Teraz staliśmy na wąskiej skalnej półce przy hotelu Grawand, na wysokości 3212 m n.p.m. i mrużąc oczy, w które bezlitośnie świeciło nam południowe słońce, próbowaliśmy dostrzec to osławione miejsce na grani Fineilspitze. Próżny trud. Wokoło nas pełno było trzytysięczników, które nachodziły na siebie, jakby niecierpliwie przestępowały z nogi na nogę w kolejce po szprycera z aperolem.
I wtedy pojawił się Sepp Platzgummer – nasz dzisiejszy przewodnik, a tak w ogóle – człowiek instytucja. Na co dzień dyrektor hotelu Top Residence Kurz w Maso Corto, pomysłodawca i organizator Polskich Dni w Maso Corto, na które przyjeżdżają do tej tyrolskiej wioski nasze gwiazdy. Jeśli tego byłoby mało, Sepp ma wypożyczalnię sprzętu sportowego, a każdą wolną chwilę spędza na nartach, organizując turystom czas i służąc jako lokalny przewodnik. Tak jak dzisiaj.
Sepp zapiął narty i z gracją ruszył w dół. A za nim kilkunastu uczestników wycieczki: dwie polskie rodziny, jedna niemiecka i rozgadani Włosi, którzy nieustannie się nam gdzieś gubili.
Sepp uwielbia się popisywać przed dzieciakami, więc na nartach wykonywał piruety i podskakiwał, by za moment sunąć na jednej narcie w zabawnej pozie.
Zjechaliśmy spod hotelu Grawand do wyciągu orczykowego na pobliskiej hali. A potem Sepp uniósł sznur oddzielający w tym miejscu Włochy od Austrii i ruszył trawersem po pokrytym świeżym śniegu zboczu. A my pojechaliśmy jego śladem.
Szusowanie po dziewiczym śniegu, nietkniętym gąsienicami ratraka, to niezwykłe przeżycie. Zwłaszcza, jeśli zdajemy sobie sprawę, że pod nami jest kilka metrów świeżego puchu, a głębiej kilkadziesiąt metrów sprasowanego lodu.
Na dodatek nieruchomy spokój lodowca jest jedynie pozorny. Zwały lodu są w ciągłym (choć zazwyczaj bardzo powolnym) ruchu. Gdzieś pod nami, napór ogromnych mas zamarzniętej wody tworzy i zamyka szczeliny. Nieszczęśnicy, tacy jak Ötzi, którzy umarli kiedyś na powierzchni lodowca, płyną gdzieś w czasie i przestrzeni pod naszymi nartami. Kilka lat temu odnaleziono trzech austro-węgierskich żołnierzy, którzy zamarzli tu podczas I Wojny Światowej. Ile jeszcze tajemnic kryje ten lodowiec?
Jedną z nich poznamy już za chwilę. A nasz przewodnik, choć zna ją doskonale, to przez moment wydaje się być zdezorientowany. Gdzie jest lodowa jaskinia? Dostrzegamy w końcu wystający ze śniegu trzonek łopaty. Trzeba odkopać wejście do groty, bo ostatnio sporo padało śniegu. Sepp zabiera się do roboty i po chwili wchodzimy pod lód.
Jaskinia funkcjonuje tu od lat, ale letnie deszcze co roku zmieniają jej topografię. Powstają nowe korytarze, stare się zamykają. W środku pachnie wilgotną ziemią i świeżym śniegiem. Jest dość ciepło, jak w eskimoskim igloo. Widzimy sprasowany, niebieski lód. Metr takiego lodu odkłada się przez jeden rok. To jeden ze sposobów określania wieku lodowca, stosowany przez glacjologów.
Zbyt daleko nie możemy się jednak zapuszczać. Eksplorowanie groty lodowcowej to raczej niebezpieczna zabawa. Pamiątkowe zdjęcia i wygrzebujemy się na powierzchnię.
Bez nart, w kopnym śniegu zapadamy się po pas. Z ulgą wskakujemy na deski i zjeżdżamy do czekającego na nas w dolinie ratraka. Ale do środka wchodzą tylko dzieciaki. Reszta łapie linę i podjeżdżamy z fasonem do wyciągu krzesełkowego.
Znów jesteśmy we Włoszech, na ubitym ratrakami stoku. Mieliśmy zdecydowanie więcej szczęścia niż Ötzi. I oby tak dalej…