Polacy, Czesi i Niemcy zapełniają hotele i narciarskie stoki w Maso Corto. Co ich łączy? Prawie wszyscy przyjechali z dziećmi. I najczęściej są tutaj już któryś raz z rzędu.
Po pierwsze: bezpieczeństwo
Gdy pytaliśmy się o dojazd do hotelu Top Residence Kurz, usłyszeliśmy: jedź za znakami na Maso Corto, a jak wjedziesz do wioski, to cały czas prosto aż droga się skończy i wtedy wjedź do garażu.
Tak właśnie zrobiliśmy. Z międzynarodowej autostrady Wiedeń – Wenecja skręciliśmy w Bolzano kierując się na Merano. Za Merano dwupasmowa autostrada się skończyła i skręciliśmy do doliny Val Senales. Wąska asfaltówka pięła się w górę ostrymi serpentynami aż na wysokość 2000 m n.p.m. Ostatnią miejscowością w dolinie, przed murem ośnieżonych gór, jest Maso Corto. Po jednej stronie mamy wyciągi i kolejkę linową, po drugiej kilka hoteli, mały supermarket, bank i kilka barów. Asfaltowa wstęga kończy się wjazdem do garażu naszego hotelu.
Ruch na ulicach, które są właściwie deptakiem pomiędzy hotelami a wyciągami narciarskimi – jest żaden. Nikt tu nie pędzi na skuterach, motocyklach, nie popisuje się mocą silnika swojego stuningowanego golfa IV. Podczas tygodniowego pobytu nie widziałem ani jednego tira, a jedynie kilka dostawczaków. Trudno o bezpieczniejsze miejsce dla rodzin z dziećmi.
Po drugie: narciarska rodzinna infrastruktura
Maso Corto – co warto mieć cały czas w pamięci – leży wyżej niż Kasprowy Wierch. Gdy w alpejskich dolinach kwitną sady owocowe, a winorośla puszczają zielone pędy, tu wciąż leży masa śniegu. A trasy narciarskie są poukładane dość intuicyjnie. Ci, którzy umieją najmniej, mają oślą łączkę z wyciągiem „dywanikowym” tuż przy hotelach. Kilkadziesiąt metrów dalej jest wyciąg orczykowy i górka idealna do nauki dla mało zaawansowanych. To tutaj działają szkółki narciarskie, gdzie warto jest przyprowadzić nasze maluchy, zanim wspólnie ruszymy śmigać na lodowcu tysiąc metrów wyżej. Możemy też po prostu usiąść na tarasie kawiarni i obserwować postępy juniora, równocześnie delektując się kawą. A potem wrócić do hotelu. Te kilkadziesiąt kroków zrobimy nawet w butach narciarskich.
Po trzecie: opiekunka za darmo
Codziennie od 9:30 do 16.00 możemy zostawić dziecko w pokoju zabaw pod okiem profesjonalnej przedszkolanki. Akurat dla nas nie było to jakoś szczególnie pociągające, bo przyjechaliśmy do Maso Corto po to, by wspólnie pojeździć na nartach, ale mieliśmy jeden taki dzień, gdy z nart wróciliśmy wcześniej, bo goniły nas pilne terminy i deadline’y. Oddaliśmy więc na dwie godziny Wila do „przedszkola” i mieliśmy czas spokojnie usiąść do pracy.
Po czwarte: jedzenie
Nie wiem ile w tym jest złośliwości losu, a na ile to jest reguła, ale ZAWSZE gdy mamy wykupione śniadania i obiadokolacje to Wili całkowicie traci apetyt. Na śniadanie żuje suchą bułkę, a kolację opędza kawałkiem ciasta. Oczywiście głód dopada go natychmiast po założeniu nart. Na stoku mógłby zjeść konia z kopytami.
Całe szczęście, że po dwóch dniach udało nam się znaleźć na niego sposób. Zamiast biegać za nim wzdłuż szwedzkiego stołu i dopytywać się: a może zjesz paróweczkę? Albo jajeczniczkę? A chcesz płatki? Z czym ci zrobić kanapkę? – po prostu wyluzowaliśmy. Nabieraliśmy sami na talerze co nam się spodobało, a Wili zdezorientowany krążył po sali dziwiąc się, że nikt go do niczego nie zmusza i nie przedstawia mu (do odrzucenia) listy dań. Aż w końcu podpatrzył, że inne dzieciaki zajadają różne smakołyki i od tej pory już wiedział co chce zjeść. A wszystkiego było w obfitości – i na śniadanie i na kolację. Choć naszym zdaniem przerwa pomiędzy śniadaniem (do 9:30) a kolacją (od 19:00) jest w Maso Corto nieco zbyt długa i lepszy „patent” obowiązywał w Austrii, gdzie po 16-tej można było wpaść do hotelowej jadalni na pożywną zupę i jakieś drobne przekąski.
Po piąte: pomysły
W naszym hotelu codziennie coś się ciekawego działo, i najczęściej były to propozycje angażujące całą rodzinę, albo chociaż dzieciaki. Hitem było szukanie jajek wielkanocnych (to co, że było już tydzień po Wielkanocy – jajka z czekolady się tak szybko nie psują) na pokrytej śniegiem łące za hotelami. Innego dnia gospodarze zorganizowali ognisko, na którym dzieciaki objadały się gorącą czekoladą z bitą śmietaną, a dorosłym serwowano grzańca. Była jeszcze dyskoteka dla najmłodszych, a także wycieczki na tor saneczkowy (ja zdecydowanie odmówiłem, po doświadczeniach, które opisaliśmy TUTAJ) oraz do groty w lodowcu (tym razem to było naprawdę świetne!).
To co gości, niezależnie od narodowości, ujmowało w tych atrakcjach najbardziej, to osobisty udział właściciela hotelu i jego najbliższej rodziny. Każde wydarzenie było inicjowane i prowadzone przez Seppa Platzgummera, jego córkę Lisę i syna – Davida. To oni serwowali dzieciakom gorącą czekoladę, prowadzili bal, czy chodzili z koszykami po zasypanym śniegiem lesie i podpowiadali gdzie można spod białego puchu wykopać czekoladowe jajka. Nic dziwnego, że rodziny tak to miejsce kochają.
Po szóste: ciekawa okolica
Jeśli dzień jest „nienarciarski”. Albo po prostu macie już dość szusowania po śniegu, to możecie się wybrać do pobliskiej wioski Madonna di Senales (Unser Frau) gdzie znajduje się przepiękny kościółek, a w nim kapliczka z maleńką drewnianą figurką Matki Bożej z Dzieciątkiem, odnalezioną w tym właśnie miejscu w 1304 roku.
Obok jest muzeum archeologiczne, które pokazuje jak żyło się w alpejskiej dolinie w czasach Ötziego, czyli pięć tysięcy lat temu.
Jadąc dalej w stronę Merano, warto zjechać do miejscowości Certosa (czyli po polsku – Kartuzy). Fantastyczne miasteczko ze średniowieczną zabudową obudowało duży klasztor, niczym z „Imienia Róży” Umberto Eco. Jeśli macie chwilkę, koniecznie zajrzyjcie do restauracji w hotelu Zum Goldenen Rose, który prowadzi Paul Gruner (ten sam, który jest właścicielem schroniska Bella Vista na lodowcu). Warto przejść się po miasteczku, wśród klasztornych murów i zajrzeć na rynek.