Staram się jak najmniej wymądrzać i mówić innym jak mają żyć, ale gdy co roku na początku sezonu turystycznego muszę zawsze mówić to samo, a potem nic z tego nie wynika, to mam potem spory problem, by utrzymać na koniec wyprawy język za zębami i nie powiedzieć „A nie mówiłem?”.
Chodzi oczywiście o to, jak pakujemy się na wakacyjny wyjazd. Pal sześć, jeśli to wczasy all inclusive w Egipcie. W ogóle mnie to nie interesuje. Tam jeżdżą często ludzie, którzy nie wyobrażają sobie tego, by na tygodniowy urlop nie wziąć ze sobą:
– żelazka
– prostownicy do włosów
– 10 książek do czytania na leżaku
– garnituru
– trzech par butów
– kuferka z kosmetykami
I tak dalej.
Zapewne większości z tych rzeczy nie użyją, albo wezmą do ręki raz, przez cały wyjazd. Ale zazwyczaj bagaż 20 kg jest już w cenie czarterowego biletu, a na miejscu usłużny boy hotelowy za dwa euro zatarga im walizę do pokoju. I dobrze. Przynajmniej ktoś na tym zarobi i wszyscy będą szczęśliwi.
Jednak wyprawy, w których uczestniczę, rządzą się zupełnie innymi prawami i gdy widzę, że ktoś bezrefleksyjnie przenosi zwyczaje z all inclusive na objazd Islandii, czy intensywny tydzień na szkockich wyspach to wszystko mnie boli. Ale po kolei. Najpierw ustalmy fakty.
Na nasze – ale nie tylko nasze, nazwijmy je z angielska „adventure’owymi” – wyprawy docieramy zwykle lotami łączonymi z przesiadką. Często też korzystamy z tanich linii lotniczych. A potem jeździmy samochodami, czasem co dzień lub dwa zmieniając miejsce noclegu. Nie mamy w planie czasu na wystawne kolacje, fajfy czy rauty. Od pierwszego dnia do ostatniego ubieramy się na sportowo, dając pierwszeństwo dostosowaniu się do pogody i wygodzie. Każdy ma prawo mieć swój własny cel takiego wyjazdu – dla jednych będzie to eksploracja nowych terytoriów, poznanie lokalnej kultury, zdobycie nowych umiejętności, zaliczenie kolejnego kraju na podróżniczej liście, oderwanie się od codziennej pracy, aktywny wypoczynek… Cokolwiek. Ale na pewno nie leniwe drzemki na plaży, czy nad basenem, w oczekiwaniu na kolejny posiłek na stołówce.
I na etapie wstępnych rozmów o wyprawie, najczęściej wszyscy się z tym zgadzamy. Gorzej, gdy dochodzi do konkretów przy kupnie biletów lotniczych i potem, przy pakowaniu.
Mało kto jest w stanie mentalnie przełamać barierę strachu, przyjąć, że świat się nie zawali, gdy w tygodniową włóczęgę po Islandii spakują się jedynie w bagaż podręczny. Piszę o Islandii, choć kierunek może być dowolny, ale tam w sposób najbardziej jaskrawy następuje zderzenie realnych potrzeb uczestników wyprawy, ich wyobrażeń i absurdalnie wysokich cen bagażu rejestrowanego windowanych przez „tanie linie”, które praktycznie zmonopolizowały ten kierunek.
Zacznijmy od tej ostatniej kwestii. Czy kwota 700 złotych za wrzucenie do samolotowego luku 20 kg. walizki jest dla Was akceptowalna? To często tyle samo, albo niewiele mniej od biletu dla pasażera. Linie lotnicze mogą sobie pozwolić na takie rozbójnicze ceny, bo mało kto jest w stanie oprzeć się pokusie wypchania walizki kompletnie niepotrzebnymi rzeczami wziętymi „na wszelki wypadek”.
Bo co nam się realnie przyda?
Proszę bardzo: do plecaka paszport, pieniądze, trzy pary majtek, skarpetek i t-shirtów, kąpielówki, ręcznik z mikrofibry, lekkie buty, dezodorant w kulce, szampon/mydło w kostce, pasta do zębów, szczotka, grzebień, krem. Najpotrzebniejsze lekarstwa, butelka na wodę, okulary przeciwsłoneczne. Sprzęt foto, tablet, ładowarka, power bank. Tyle.
Na siebie wkładamy buty trekkingowe, koszulę, windstopper lub sweter, kurtkę przeciwdeszczową. Do kieszeni wsuwamy buffa (który może służyć za szalik lub lekką czapkę) i rękawiczki. Kurtkę możemy przytroczyć do plecaczka, jeśli nam jest gorąco.
W taki sposób bez żadnego problemu zmieścimy się w limicie bagażu podręcznego i niczego nam nie zabraknie podczas tygodniowej wyprawy.
Tak, już słyszę głosy protestu. Bo taki minimalizm wydaje się dla większości uczestników wypraw wprost szokujący. A co z zupkami chińskimi? Z kabanosami? Batonami energetycznymi? Z kijkami do trekkingów? Mam prać sobie majtki i skarpetki na urlopie? No żart… A mój laptop? A antologia dzieł wszystkich Remigiusza Mroza? A sandały? A klapki na basen? A kosmetyki do makijażu i demakijażu?
Cierpliwie tłumaczę, że jedzenie na Islandii można kupować w sklepach niewiele drożej niż w Polsce. A za 700 złotych wypychanie walizki kabanosami i zupkami yum-yum jest bez sensu. Kijki są przydatne, ale tylko podczas tych dwóch dłuższych trekkingów, trwających nieco więcej niż godzinę. A na co dzień można sobie bez nich poradzić. Pranie własnych majtek nikomu chyba nie uwłacza, zwłaszcza że w hotelach jest często usługa prania a w apartamentach pralki. Na czytanie książek nie będzie czasu, ani warunków. A do samolotu jedna wystarczy. Co do kosmetyków, islandzka pogoda jest najlepszym przyjacielem cery. Wiatr i mokra mgiełka działają cuda. Zwłaszcza w połączeniu z kąpielami w źródłach termalnych. I lepiej zaoszczędzone pieniądze wydać na codzienne moczenie się w islandzkich SPA niż zapłacić krocie za kufer z kosmetykami, który trzeba co rano spakować do walizki, zatargać do samochodu, a potem wieczorem to samo, tylko w drugą stronę – po schodach do pokoju.
No i to wszystko pod warunkiem, że bagaż z nami doleci na miejsce. W ostatnim roku to była loteria. Covidowe zwolnienia personelu lotniskowego zaowocowały zatorami i strajkami przepracowanych tragarzy przerzucających bagaże z samolotowych luków. Walizki notorycznie nie nadążały za swoimi właścicielami. A to zawsze stres i kłopot, gdy zaraz po wylądowaniu ruszamy w objazdówkę. Wygrywali ci, którzy wzorem starożytnych filozofów wcielali w życie zasadę OMNIA MEA MECUM PORTO – wszystko co moje, noszę przy sobie.
To co? Pakujemy się tym razem na lekko?
1 comment
Świetny tekst!