Po złych doświadczeniach z nocowaniem pod namiotem myśleliśmy, że już nigdy w podróży nie zamieszkamy gdzieś indziej, niż w przytulnym hotelu. Ale daliśmy campingom jeszcze jedną szansę.
Kiedy z rocznym dzieckiem podróżowaliśmy po Francji z namiotem, w pewnym momencie powiedzieliśmy: „dość”. Cudowny camping nad Loarą, w sąsiedztwie zamków, okazał się być zamglonym, wilgotnym koszmarem. Internet, który miał działać, nie działał. Ale to najmniejszy problem. W nocy było zimno, Chrucz chorował, a ja bałam się iść do łazienki, bo grasowały w niej pająki wielkie jak konie. Pewnie utuczyły się na tych chmarach komarów, które latały nam nad głowami każdego wieczora. Pomyślałam, że jeśli zostanę tu choć jeden dzień dłużej, to oszaleję, a mały na dobre się rozłoży. Powiedziałam wtedy Sergiuszowi, że jeśli od następnej nocy nie przeniesiemy się do hotelu, to natychmiast wrócę do Polski. Z nim, albo bez niego!
Myślałam, że po tym koszmarnym doświadczeniu już nigdy nie wrócę na camping. A już na pewno nie z dzieckiem.
Podczas ostatniego wyjazdu postanowiliśmy zmierzyć się z demonami przeszłości. Bo kiedy pojechaliśmy na weekend majowy do Dolnej Saksonii zamieszkaliśmy właśnie na campingu. Trochę się bałam, że nawykły do hoteli Chruczek (który najbardziej lubi te z basenem, a już za butikowymi przepada) nie będzie zadowolony z takiego noclegu. No ale kilka dni w Niemczech, z atrakcjami, to jednak dla rodziny wydatek, więc lepiej pomyśleć o bardziej ekonomicznym rozwiązaniu, niż hotel. Po drodze powiedziałam Chruczkowi (który dopytywał się czy już jedziemy do hotelu), że jedziemy teraz do takiego specjalnego hotelu, w którym będziemy nocować w wagonie. Chruczek kocha pociągi, więc się zainteresował i nie narzekał.
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce do Campingpark Luneburger Heide, poczuliśmy się jak na eleganckim osiedlu. Białe przyczepki stały wokół jeziorka, w którym latem można pływać. Każda przyczepka miała obok rozłożoną pergolę, która służyła za taras. Mieścił się pod nią duży stół, krzesła i aneks kuchenny. Całość otaczał żywopłot z bukszpanu. A przy każdej z przyczep był zaparkowany dobry, markowy, rodzinny samochód.
Chruczek natychmiast wpadł do „wagonu” i rozpoczął eksplorację. Spodobało mu się łóżko piętrowe, „duże łóżko” dla rodziców, salon ze stołem, na którym stały smakołyki dla małego podróżnika. Znalazł nawet sprytnie ukryty w jednej z szafek telewizor wysuwany na teleskopowym wysięgniku. Mnie najbardziej spodobały się dziesiątki przemyślnie poukrywanych szafeczek, w których było pełne wyposażenie kuchni, łącznie z najwymyślniejszymi przyrządami do mieszania, garnkami, talerzami, kubeczkami, kieliszkami, szklaneczkami. Choć mieliśmy wybrać się tego wieczora do lokalnej restauracji, spodobało nam się tak bardzo, że postanowiliśmy sami ugotować kolację w naszym nowym domu.
I to był świetny pomysł. Kuchnia sprawdziła się idealnie, Sergiusz szybko przyrządził nam pyszne spaghetti, a ja otworzyłam nasz „taras” rozsuwając wejście od strony jeziorka. Zachwycony Chruczek bawił się na naszej małej, prywatnej plaży, a my mogliśmy napić się pysznego lokalnego białego wina z prawdziwych kieliszków. Jedzenie kolacji w podróży nie w restauracji ma jednak swoje konsekwencje. Zmywanie. Znów przypomniało mi się szorowanie garnków w zimnej wodzie na francuskich campingach. Ale nie – tu jest specjalna sala do zmywania z ciepłą wodą i kilkoma zlewami, suszarkami i papierowymi ręcznikami. Zmywam błyskawicznie „na trzy zlewy”, i wracam z umytymi naczyniami spacerkiem, przez plażę.
Ale najlepsze jeszcze przed nami. Łazienki! Co prawda w naszej przyczepce jest toaleta z prysznicem i małym zlewikiem, ale po co jej używać, skoro w budynku z łazienkami są wypasione rodzinne salony kąpielowe. Wyglądają lepiej niż w niejednym hotelu. Idealnie czyste, przestronne, z dwoma prysznicami, dwoma umywalkami. Myjemy się wszyscy łącznie z wierzgającym Chruczem, który jest na etapie nienawidzenia kąpieli, ale spokojnie zmieściła by się tu cała rodzinka z kilkoma takimi Chruczami. Jest gdzie powiesić ręczniki, gdzie usiąść. I ani śladu pająków! Skąd, muzyka gra, pachnie ziołami, jest naprawdę jak w pięciogwiazdkowym hotelu.
Następnego ranka Chruczek rusza na zwiedzanie. Państwo w przyczepce na przeciwko przyjechali tu z kotem. W zagrodzie obok recepcji spacerują kózki. Za 1 euro można im kupić karmę, będą zachwycone. Szybko się zaprzyjaźniają z Chruczkiem i dotykają zimnym noskiem malutkich rączek. W zagrodzie obok są króliczki. Od tego dnia odwiedzanie kózek staje się codziennym rytuałem.
Obok jest plac zabaw (jeden z kilku na terenie campingu). Tu Chruczek świetnie bawi się z niemieckimi kolegami. Skaczą na trampolinach i jeżdżą na hulajnogach. W tym czasie Sergiusz w recepcji zamawia świeże bułki na następny ranek. Można wybierać spośród kilkunastu rodzajów pieczywa. Chruczek najbardziej pokochał maślane bułeczki. Zresztą w sklepiku przy recepcji można kupić wszystkie artykuły pierwszej potrzeby na campingu.
Ale przecież jesteśmy na wyjeździe, więc przecież do restauracji też musimy pójść. Ta na naszym campingu jest absolutnie niecampingowa. Elegancki wystrój i cicho sącząca się muzyka sprzyja randkom. Patrząc na zakochane pary w każdym wieku i liczbę zarezerwowanych stolików uśmiechamy się. Ależ nas czeka piękny wieczór. Ale Chrucz szybko przypomina, że nic z tego, bo zaczyna rajd po restauracji. Biega do pani kelnerki, od której dostaje kolorowanki. Potem coś jej zanosi. Podchodzi do wpatrzonej w siebie pary emerytów i zagaduje po angielsku. Patrzymy z niepokojem, bo wiemy, że Niemcy to nie Gruzja i do małych, nadmiernie aktywnych dzieci nie podchodzi się z tu taką wyrozumiałością. Ale na szczęście Chruczek zostaje obdarzony uśmiechem i triumfalnie wraca do stolika. Tylko po to, by spostrzec przyniesione mu w eleganckim koszyczku frytki i popędzić do kuchni po ketchup.
– Danke! – krzyczy radośnie i wraca biegiem do stolika. „Mamy trzy minuty spokoju” – kalkulujemy patrząc, jak mały zjada swoją kolację. Mięsko i warzywka z naszych talerzy odsuwa z obrzydzeniem. Potem wybiega na taras restauracji i wraca z wielką ogrodową konewką. Przechadza się po sali, żeby ją wszystkim pokazać. Kiedy wsiada na swój zabawkowy motorek szybko prosimy o rachunek. Nie będziemy nadużywać cierpliwości gości, którzy zamiast dziecięcych okrzyków radości wolą delektować się sączącą się cicho muzyką i swoim towarzystwem.
Po czterech dniach wyjeżdżamy. Chruczek żegna się jeszcze z nowymi przyjaciółmi: „Pa, pa, kózki!”. Wsiada szczęśliwy do auta. Przed nami cały dzień drogi do domu. A Chruczek już po godzinie zaczyna dopytywać, czy jedziemy „do przyczepki”… Tym razem, niestety, do domu. Ale za to z fajnymi wspomnieniami.
1 comment
Czy dobry? Tego nie wiem. Na pewno ciekawy, przynajmniej dla mnie.