Mount Everest wśród konstrukcji wykonanych ludzką ręką. Inne drapacze chmur, które w Warszawie, Nowym Jorku czy Paryżu budziłyby respekt – sięgają mu zaledwie do kolan. To 828-metrowa Burj Khalifa.a
Żeby w Dubai Mall być przed dziewiątą rano, musimy wstać o siódmej, a z hotelu wyjść o 7:30. A przesunięcie czasowe dwie godziny w tył wciąż nas boli. Ale tak to jest wymyślone, że aby wjechać na szczyt Burj Khalifa – najwyższego budynku świata, trzeba najpierw przemaszerować przez największe centrum handlowe na ziemskim globie. O Dubai Mall jeszcze napiszemy, bo to temat sam w sobie. Samo przejście przez łącznik z metra do centrum handlowego to 10 minut. Potem przejście przez centrum handlowe – kolejne 20. Potem odbieranie wcześniej zamówionych biletów, oddanie wózka do przechowalni. Na szczęście na nasz poranny wjazd nie było kolejek.
Nasze rady:
-
zabezpieczcie odpowiednio dużo czasu na dojazd z hotelu do Burj Khalifa. Od momentu wyjścia z metra na stacji Burj Khalifa/Dubai Mall potrzebujecie około 45 minut.
-
kupcie bilety przez internet – będzie taniej, a na miejscu szybciej
-
jeśli przyjedziecie wcześnie rano – nie będzie kolejek
-
jak głosi slogan reklamowy na Burj Khalifa można dwa razy oglądać zachód słońca – najpierw z dołu, a po wjechaniu na szczyt z góry. W praktyce w tym czasie przy kasach i windach tłumy są takie są takie, że ten drugi zachód słońca spędzicie w kolejce.
Przed wejściem, niewielka kolejka – zaledwie parę osób. Za dwie godziny, gdy będziemy zjeżdżać na dół, zbierze się już spory tłumek. A wieczorem, tuż przed zachodem słońca, przed kasami prowadzącymi do wind, będzie długa kolejka i tłok jak w tokijskim metrze w godzinach szczytu.
Ma to sens, bo widoczność wieczorem jest zdecydowanie najlepsza. Rankiem w powietrzu unosi się piaskowy miał, nawiany tu z pustyni, która zaczyna się kilka kilometrów od centrum miasta. Bo choć Dubaj jest rozciągnięty aż na 80 kilometrów wzdłuż wybrzeża, to z wierzchołka wieżowca Burj Khalifa zobaczymy, że pustynia zaczyna się właściwie tuż tuż. Przed zachodem słońca nieznane nam meteorologiczne prawidła sprawiają, że powietrze robi się przejrzyste, a panorama aż sama prosi się o fotografię.
Ale teraz jest dopiero dziewiąta. Na zewnątrz coś na kształt połączenia smogu z burzą piaskową, a my, spokojnie, czekamy w eleganckiej poczekalni.
Na stoliczkach leżą piramidy daktyli i słodkich, arabskich ciasteczek. Kelner czeka na nasz gest, by nam podać czarkę kawy gotowanej z kardamonem. Chruczek samorzutnie zgłasza się do pomocy. Rozdaje daktyle, czy tego ktoś chce, czy nie. Wciska do rąk czarki z kawą. Zachwala, że dobra, choć przecież nie próbował. Musimy go powstrzymywać, bo francuska para patrzy na niego z rosnącym przerażeniem.
No nic. Kilkanaście minut w miłym towarzystwie, klimatyzacji i z aprowizacją – to dobry wstęp do wjazdu na dach Dubaju.
Zajmuje się nami szczupły konsjerż, który wygląda i zachowuje się jakby całe swoje dwadzieścia pięć lat życia spędził w amerykańskim Vogue’u. Prowadzi nas do windy, wciska 125 piętro i zapada ciemność.
W windach zawsze czuję zmiany ciśnienia. Nawet jak wjeżdżałem na czwarte piętro w kamienicy, gdzie mieszkaliśmy w Warszawie, musiałem przełykać ślinę, żeby nie zatkały mi się uszy. Dlatego odczuwam lekki niepokój, gdy licznik pięter zaczyna się kręcić, jak kołowrotek. Tym bardziej, że w windzie nagle gaśnie światło. Na ścianach windy wyświetlane są projekcje „konkurencyjnych” wysokościowców, które właśnie mijamy podczas naszej podróży w górę. Zanim zdążę się dobrze przyjrzeć, znikają w dole: piramida Cheopsa, wieża Eiffela, Empire State Building, Petronas Towers w Kuala Lumpur… A my jedziemy coraz wyżej, a wokół nas zostają tylko chmury i gwiazdy.
Tylko, że ja nic nie czuję. Nawet drgnięcia. Ani ucisku w uszach. Jakbyśmy stali w miejscu. Tymczasem to już 125 piętro. Przesiadamy się do drugiej windy. Bo to jeszcze nie koniec. Jeszcze – lekko licząc – dwadzieścia pięter i jesteśmy na miejscu.
555 metrów nad ziemią. Na górnym tarasie wieżowca Burj Khalifa. Nad nami są jeszcze najdroższe apartamentowce, pomieszczenia techniczne i iglica. Cały budynek liczy 828 metrów wysokości. Słynny francuski „człowiek-pająk” – Alain Robert, wlazł na górę po ścianie w sześć godzin. Próbujemy to sobie wyobrazić stojąc na krawędzi tarasu zawieszonego ponad pół kilometra nad ziemią. To nieprawdopodobne!
Ale popijając limonkowo-miętowego welcome drinka i zagryzając czekoladowym ciasteczkiem podanym nam zaraz po wyjściu z windy, jakoś łatwiej się pogodzić z tym, że niektóre rzeczy trzeba pozostawić utalentowanym specjalistom.
Z nami na 148 piętrze jest nie więcej niż dwadzieścia osób. Możemy tu spędzić 45 minut, chodząc od okna do okna, a nawet wychodząc na oszklony taras na którym wyje wiatr. Widoki, choć zapierają dech w piersiach, trochę rozczarowują, bo jest smog. Choć podobno jak na tę godzinę, i tak jest nieźle. Ale przecież w dobrych warunkach Burj Khalifę widać z odległości prawie 100 kilometrów, więc i z tarasu jest niezły zasięg.
Wili kręci się pomiędzy panoramicznymi oknami, a kelnerem, który wprawdzie już dawno schował tacę z ciasteczkami, ale dla łobuziaka o blond czuprynie zawsze coś wyczaruje.
Ciasteczka, limonkowy drink, okno. Ciasteczka, limonkowy drink, okno. A potem… toaleta. Rzeczywiście, jest na wysokim poziomie.
Rozluźnieni zjeżdżamy na 125 piętro. Tutaj jest już dużo więcej ludzi. Można nawet powiedzieć, że jest tłok. Nic dziwnego, bo widok i tak jest imponujący – na wszystkie okoliczne wieżowce patrzymy z góry – a cena wjazdu dużo niższa. Bilety na 125 piętro (i otwarty taras na piętrze 124) kosztują „zaledwie” 130 dirhamów (w przedsprzedaży internetowej nawet 120). Wyjazd na 148 piętro to już 350 dirhamów (przez internet 329). W cenie jest kawka, daktyle, drinki, ciasteczka i opieka konsjerża w garniturze od Prady.
Tym, czym dla naszego synka były na wysokości 555 metrów czekoladowe ciasteczka, sto metrów niżej są interaktywne lornetko-ekrany, na których można wyświetlać zarówno obraz rzeczywisty oglądanego fragmentu Dubaju, jak i widok nocny i ten sprzed 30 lat, gdy wokół rozciągały się niemal wyłącznie piaski pustyni. Wili kręci ekranami i cieszy się, bo każde dotknięcie wywołuje jakąś reakcję.
Gdy znudziły mu się ekrany, odkrył przytulne fotele zawieszone na linach u sufitu. Teoretycznie służą zapewne zadumie i kontemplacji z widokiem na miasto u stóp. Ale dla trzyipółlatka to świetne huśtawki. Jest też coś w rodzaju małego placu zabaw, po którym można pobiegać z krzykiem. Za to kompletnie nie zainteresował go otwarty taras na 124 piętrze.
Dobrze, że znalazł jakąś piknikującą tam wielodzietną rodzinę, do której się z entuzjazmem przysiadł. Dzięki temu mogliśmy pobyć minutę sami (w tłumie) i spojrzeć wreszcie spokojnie na Dubaj z góry.
Potem znów winda i długi marsz w stronę centrum handlowego. Po drodze mijamy pamiątkowe fotografie twórców tej niezwykłej wieży – inwestorów, architektów i inżynierów w towarzystwie prostych robotników. Miły gest, zwłaszcza tutaj, gdzie pozycje społeczne są mocno eksponowane.
Nie da się wyjść bez przejścia przez sklep z pamiątkami. Małe figurki Burj Khalifa można tu kupić po 130 dirhamów (w sklepikach na ulicy są po 17). Jest nawet specjalnie dedykowana seria klocków lego, czyli DIY Burj Khalifa. Niezły pomysł. Na szczęście Wili jest jeszcze zbyt mały…
W czasie naszych rodzinnych wyjazdów korzystamy z ubezpieczenia oferowanego przez Twoja Karta Podróże. Możesz je kupić TUTAJ. Polecamy!
3 komentarze
Zazdroszczę podróży. Bardzo przydatne rady i wszystko fantastycznie opisane 🙂
dzięki, ściskamy! <3
[…] naszego synka, ośmioletniego Wilhelma, który uwielbia największy budynek na świecie – Burdż Khalifę w Dubaju. Ja ostatnio byłam na szczycie wieży ze swoim tatą, w 1993 roku. Pamiętam, że bardzo […]