Jak zgubić dziecko w dziesięć sekund, a potem z ulgą stwierdzić, że od Średniowiecza sporo tu się jednak zmieniło, choć otoczenie jest jakby takie same? Dziś pojechaliśmy do dwóch legendarnych miast w Dolnej Saksonii, żeby pobawić się w detektywów, a przy okazji trochę odpocząć i zrelaksować się na koniec intensywnego weekendu.
Znacie legendę o Szczurołapie? Jak wszystkie historie, które potem przez całe wieki mrożą krew w żyłach, zaczyna się całkiem niewinnie. Był rok 1284. Miasto Hameln położone w niecce pomiędzy malowniczymi wzgórzami borykało się z ogromną plagą szczurów. W tamtych czasach, obok dziesiątkujących europejskie miasta epidemii, nie było to jakimś niespotykanym zjawiskiem. Tyle, że tym razem szczurów było wyjątkowo dużo i dawały się mieszkańcom mocno we znaki. I żadnymi sposobami nie mogli sobie z nimi poradzić ani miejscowy alchemik, ani stróże porządku, ani ksiądz. Wtedy do miasteczka Hameln przyszedł chłopak, który grał na flecie. Nikt nie wiedział skąd przybył, ani dokąd zmierzał. Dość, że poszedł do włodarzy miasta i zaproponował, że za odpowiednią opłatą pozbędzie się z miasta wszystkich gryzoni. I rzeczywiście. Przy czarownym dźwięku jego instrumentu szczury zaczęły wyłazić ze swoich nor i rynsztoków i główną ulicą miasta wymaszerowały z Hameln wprost do rzeki. Lecz kiedy Szczurołap wrócił po nagrodę do zderatyzowanej miejscowości, odprawiono go z kwitkiem. Ale, jak to w takich historiach bywa, cwaniakowanie wobec nieznajomego o nadprzyrodzonych mocach rzadko wychodzi na dobre. I kiedy w poranek w dniu święta św. Piotra i Pawła mieszkańcy poszli do kościoła, Szczurołap znów zagrał na swoim instrumencie. Z domów zaczęły wychodzić urzeczone muzyką dzieci. Jedne za drugim, tak jak wcześniej szczury, ruszyły radośnie za swoim przewodnikiem w nieznane. I podobne jak szczury, już nigdy do miasta nie wróciły…
Ludzie wrażliwi i rozsądni, zwłaszcza jeśli podróżują w towarzystwie trzylatka, nie powinni w Hameln spuszczać z oka swojego dziecka. W końcu licho nie śpi, a niewyjaśnione zagadki lepiej zostawić do rozwiązania przystojniakom z CSI. Ale korciło nas, żeby jednak spróbować zmierzyć się z legendą, więc zapięliśmy Chruczka starannie w foteliku i pojechaliśmy.
W Hameln wszyscy wiedzą, gdzie był dom, w którym podobno zatrzymał się zagadkowy flecista. W Domu Szczurołapa (Osterstrasse 28) dowiedzieliśmy się, że podobno dwoje dzieci jednak wróciło, ale były śmiertelnie przerażone, jedno z nich oślepione, drugie nieme, więc nie mogły powiedzieć, gdzie szukać pozostałych 128. W zabytkowej kamienicy przy Osterstrasse dziś mieści się restauracja, uważana za jedną z najlepszych w Niemczech. Od 50 lat jest prowadzona przez jedną rodzinę. Serwuje tradycyjne przysmaki kuchni niemieckiej, a także dania nawiązujące do legendy o Szczurołapie – kiełbaski ze szczura, grillowaną mysz, można też wypić szczurzy likier. W zabytkowych wnętrzach stoją figurki i wiszą obrazy przedstawiające grającego chłopaka w otoczeniu dzieci. Po wyjściu z Domu Szczurołapa ruszamy po brukowanej uliczce Osterstrasse. Co kilka kroków widzimy mosiężny znak przedstawiający szczura, szlak o nazwie Ścieżka Szczurów biegnie zakosami, śladami małych łapek, ulicami i zaułkami miasteczka.
Ulica, którą dzieci szły do bramy miejskiej, nazywa się Bungelosenstrasse (Ulica Ciszy). Nie wolno na niej grać na instrumentach ani tańczyć, gwizdać i głośno się śmiać. Mijamy kawiarniane stoliki i sklepiki z pamiątkami sprzedającymi pluszowe szczury, kubeczki ze szczurem i puszki konserw ze szczurem na etykiecie (boimy się zapytać co jest w środku. Chyba wolimy nie wiedzieć…). Z ciekawością kierujemy się szczurzym szlakiem, spodziewając się na jego końcu rozwiązania zagadki sprzed wieków…
Ale wtedy Chruczek gwałtownie zawraca i puszcza się biegiem przed siebie. Czyżby usłyszał dźwięki zaczarowanego fletu? Ruszamy natychmiast za nim, ale trzylatek ma już takie tempo, że coraz trudniej za nim nadążyć. Z zabytkowej uliczki wpada do pieszego tunelu pod ruchliwą ulicą, wyprowadzającego ze starego miasta. A potem skręca i znika nam z oczu.
Nie jest to miłe uczucie, kiedy w obcym mieście, pełnym turystów, spieszących się gdzieś mieszkańców i samochodów, dziecko znika nam z oczu. Zwłaszcza nie jest to miłe uczucie, gdy właśnie dyskutujemy o tym, co mogło się rzeczywiście stać z zaginionymi przed wiekami dzieciakami. Rozglądamy się, wbiegamy w małe uliczki szukając, gdzie zniknął. Nagle słyszymy radosny śmiech naszego dziecka i głosik: “Ja, ja, ja!” Na jednym z podwórek nasz Willi w pełnej komitywie, gra w piłkę ze starszymi chłopakami. On co prawda krzyczy, żeby podawać piłkę do niego, Niemcy myślą, że krzyczy: “tak, tak, tak!”, ale i tak się dogadują, zgodnie podają sobie piłkę i świetnie się bawią.
Dajemy mu jeszcze pół godzinki na strzelenie gola, a potem, żeby uniknąć rozdzierających scen – gryzienia, kopania i dzikich wrzasków trzylatka, któremu z niezrozumiałych powodów przerywa się zabawę, przekupiliśmy Chruczka obietnicą pójścia na najlepsze lody w mieście. Tylko tak można było go odciągnąć od nowopoznanych kumpli.
Byliśmy podli, bo podstępnie uprowadziliśmy go do samochodu i pojechaliśmy na lody, ale do zupełnie innego miasta.
Celle to odległe o niemal 100 kilometrów miasto, ale dzięki niezawodnym niemieckim autostradom docieramy tam bardzo szybko. Jest tu najwięcej na świecie domów szachulcowych – na samej starówce znajdziemy ich 450. Ta niezwykle piękna architektura to kwintesencja niemieckich miasteczek. Patrząc na kamienice z sygnaturami z XV, XVI czy XVII wieku aż trudno uwierzyć, że są tak stare. Bo domy zachowane są idealnie, jakby powstały wczoraj. Używając terminologii sprzedawców używanych samochodów: „stan no po prostu… igła!”. Do tego piękne zdobienia, bogate kolory, których nie znamy z naszych, bardzo prostych domów z murem pruskim, których chyba kilkanaście zachowało się w Polsce.
Na rynku leniwie toczy się życie, niczym w śródziemnomorskim kurorcie. Fontanna co kilkanaście sekund, niezbyt obfitym strumieniem oblewa miejski bruk. Co wprowadza w stan euforii kilkanaścioro maluchów uciekających przez wystrzelające nagle z ziemi kaskady wody. Po kilku sekundach obserwacji do wesołej gromadki dołącza nasz Chrucz. Drzwi do gotyckiej katedry zamknięte są na głucho, za to naprzeciwko, przy kawiarnianych stolikach – tłok. Eleganckie starsze panie sączą białe prosecco, popijają espresso i delektują się gelati o smaku striaciatella. Przecieramy oczy ze zdumienia. Gdzie są ci brzuchaci faceci pochłaniający wursty, golonki i kwaszoną kapustę? Pewno w Bawarii. Tu jest Dolna Saksonia. A może słoneczna Italia? Jak w większości tutejszych miasteczek, w których byliśmy, główne ulice i place są opanowane przez włoskie knajpki. Łatwiej tu o sałatkę z gorgonzollą czy pizzę niż o wursta.
Celle to naprawdę piękne miasteczko. I piszemy to z pełną odpowiedzialnością – jak pojedziecie tam, będziecie zauroczeni. Nasz Chruczek się w nim zakochał. Oczywiście nie w mieście – na takie uczucia do miejsc ma jeszcze czas. Zakochał się normalnie – w dwóch nieco starszych od siebie dziewczynkach, które przyjechały z rodzicami na ryneczek na rowerach. A więc my mogliśmy usiąść i popatrzeć sobie w oczy, gdy nasz synek ze śmiechem gonił dziewczyny wokół fontanny. A potem nagle zorientowaliśmy się, że nie słyszymy już wesołych pokrzykiwań i pisków. Dziewczynki dalej się grzecznie bawiły przy rodzicach.
– Gdzie jest Chruczek???
Poderwaliśmy się na równe nogi. Czy ten łobuziak zawsze musi nam podnosić ciśnienie? Szybki rzut oka w lewo – długi prospekt ulicy zakończony eleganckim, barokowym pałacem. Spoglądamy w prawo – gęsty tłum spacerowiczów, otwarte sklepiki, kawiarenki, a nawet jakiś elegancki sklep z perfumami i drogim dodatkami do sukni i garniturów.
Jak już wspomnieliśmy, nasz syn nie jest jeszcze admiratorem najpiękniejszej nawet architektury. Woli obracać się między ludźmi. Pobiegliśmy więc w prawo, porzucając nasze rzeczy przy kawiarnianym stoliku. Przeczucie było właściwe. Wbiegliśmy do najdroższego sklepu w okolicy i zobaczyliśmy Chruczka, jak z niewinną miną przemykał już do drzwi, a jego twarz zakrywały eleganckie okulary przeciwsłoneczne Prady za ponad dwieście euro. Na nasz widok uciekinier padł na wyszlifowaną, kamienną posadzkę i zaczął dziko wierzgać, usiłując za wszelką cenę kopnąć wyciągnięte w jego stronę ręce.
W możliwie kulturalny sposób pozbawiliśmy małego odkrywcę jego łupu i wróciliśmy na lody. Kelnerka, na nasz widok odetchnęła z ulgą. A my szybko uporaliśmy się z espresso i białym winem, gdyby przypadkiem nasz mały uciekinier postanowił przerwać lodową ucztę i sprintem udać się w nieznanym nam bliżej kierunku.
Dziewczynki przy stoliku obok siedziały grzecznie i wpatrywały się w milczeniu w swoich zrelaksowanych, niemieckich rodziców, którzy mogli popijać wino, śmiać się, a nawet wymienić szybki, ale intensywny pocałunek.
Niektórzy to mają szczęście…
1 comment
[…] To flisak, który według legendy ocalił miasto od plagi żab. Zagrał na skrzypcach i niczym szczurołap z Hameln wyprowadził zwierzaki z […]